Image
Image
Image
Image

AMA DABLAM - MATTERHORN HIMALAJÓW

Ama Dablam to bez wątpliwości - jedna z najpiękniejszych gór świata

Jego charakterystyczny, budzący respekt wygląd sprawia,że jest jednym z najlepiej rozpoznawalnych himalajskich szczytów. I jedną z najpiękniejszych gór świata.


Po raz pierwszy zobaczyłam Ama Dablam kilkanaście lat temu. Jego stromy, zaśnieżony szczyt wyłonił się trzeciego dnia trekkingu prowadzącego docelowo do everestowego base campu. Monumentalny, dostojny, zachwycający... Dość powiedzieć, że piękno góry doceniła nawet firma Apple - w 2013 roku wśród tapet dołączanych do nowego systemu operacyjnego była jedna właśnie z Ama Dablamem.

Trudno się dziwić, że się w Ama Dablamie zakochałam! I już wtedy obiecałam sobie, że kiedyś na tym wyjątkowym szczycie spróbuję stanąć. Owe "kiedyś" wypadło jesienią 2015 roku. Moim partnerem wspinaczkowym był Sam (Samuel Short), świetny kondycyjnie, a zarazem bardzo wyrobiony wspinaczkowo Anglik, z którym zakumpliłam się w trakcie wyprawy na Piramidę Carstensza (Sam podobnie jak i ja zdobywa Koronę Ziemi, przy czym na Mt Evereście był w roku 2008).

Początkowo zakładaliśmy wspinaczkę samodzielną, bez wsparcia agencji, ale szybka kalkulacja kosztów i komplikacji organizacyjnych (permit na wspinanie, kaucja śmieciowa - 1000 USD, korzystanie z bazy, kwestia wymaganego - przynajmniej teoretycznie - nepalskiego oficera łącznikowego itp.) szybko uzmysłowiła nam, że kontakt z agencją organizującą wyprawy ma jednak wiele plusów.

Kryteria wyboru agencji organizującej wejście były jednoznaczne - sprowadzały się do jak najniższej ceny. Ostatecznie postawiliśmy na Summit Climb, firmę prowadzoną przez Dana Mazura, amerykańskiego wspinacza z polskimi korzeniami, z którym znałam się z wyprawy na Everest. Liderem był sympatyczny i doświadczony górsko Brytyjczyk Dani Fuller, z którym umówiliśmy się, że jakoś zorganizujemy sobie dostarczenie naszych bagaży do obozu i pod koniec października zjawimy się w bazie, sami decydując o przebiegu akcji górskiej (Dani miał na głowie międzynarodową grupkę, dla której był przewodnikiem, tak więc na górze się "mijaliśmy"). Ku naszemu miłemu zaskoczeniu nasz dwuosobowy zespół poszerza się do trzyosobowego - przy ataku szczytowym dołączył do nas Lakpa, jeden z moich ulubionych Szerpów, 11-krotny zdobywca Everestu


Matka z naszyjnikiem

Jaką wysokość ma Ama Dablam trudno jednoznacznie określić. Różne źródła różnie ją podają. Rozrzut jest od 6812 m (Wikipedia) czy 6814 (tyle widnieje na urzędowym zezwoleniu na wspinanie), przez 6828 m po nawet 6856 m (wydana ostatnio nepalska mapa).

Z kolei obóz bazowy to malowniczo położony płaskowyż na wysokości ok. 4600  m. Kiedy zjawiam się w nim 25 października (Sam dociera dzień później), jest w nim jeszcze w miarę pusto - wiele namiotów (innych agencji) jest dopiero rozstawianych. Tu i ówdzie między namiotami pasą się jaki, na zaimprowizowanym boisku Szerpowie grają w "nogę". Wśród moich nowych, bazowych znajomości jest jedna szczególna - z Miśkiem. Misiek (imię ode mnie) to szwędający się, bezpański chyba, ale uroczy kundel, który bezpardonowo włazi mi do namiotu. Bezinteresowny bynajmniej nie jest - wyczuwa kabanosy, które w sporej ilości dostałam w prezencie od jednego z kolegów z mojej grupy trekkingowej (dzięki Mariusz!). No cóż, aczkolwiek niechętnie, ale dzielę się z Miśkiem polskim przysmakiem, za co Misiek dziękuje mi obsikaniem kamienia mocującego namiot.

Zasłużony dzień restu (wcześniejsze dwa tygodnie spędziłam w rejonie Gokyo i Mt Everest Base Camp w roli przewodnika grupy) wykorzystuję na doprowadzenie się do ładu - domywanie się, pranie. I grę w karty, do której wciąga mnie ekipa wspinaczy ze Szwajcarii. Długi czas siedzę też niczym zahipnotyzowana i gapię się nad wznoszący się nad obozem Ama Dablam. W języku nepalskim nazwa ta oznacza "matkę z naszyjnikiem". Ama to właśnie matka - mający długie granie szczyt przypomina kobietę o wyciągniętych ramionach w których tuli dziecko - jest nim jakoby drugi, niższy o dobre 1200 m szczyt Amphu Gyabjen (5630 m). Z kolei "naszyjnik", czyli Dablam (chodzi o noszone przez wierne tradycji Szerpanki wisiorki-szkatułki ze zdjęciami bogów w roli amuletów) to wyglądający niczym biała plama, zawieszony nieco poniżej szczytu lodowiec.

Inna sprawa, że mówi się o tej górze także: "Matterhorn Himalajów" - faktycznie jego wzniosła sylwetka budzi skojarzenia ze szwajcarskim szczytem. Ale jakby nie patrzeć, to różnica ponad 2300 metrów w pionie, no i jednak większe trudności wspinaczkowe (Ama Dablam to na klasycznej drodze, South Ridge, wg amerykańskiej skali 5.9, a wg europejskich standardów V+, do czego dochodzi wysokość).


Makaron na ścianie

Uznając że wstępną aklimatyzację mamy za sobą (w części trekkingowej dotarliśmy z Samem na wysokość 5500 m), po dniu leniuchowania wybieramy się do jedynki (5700 m). Kamienista ścieżka pokonuje kolejne wzgórza, aż w końcu zaczyna się przeprawa przez wielkie głazy, po których skakanie z 20 kg plecakiem na grzbiecie, wcale przyjemne nie jest. Przeklinam w duchu, nawet nie wiem czy bardziej te głazy, czy plecak i oto staje się cud- niczym książę z bajki wyrasta przede mną jeden ze Szwajcarów, który obserwował mnie z góry, no i zszedł z obozu, aby mi pomóc. Moja ambicja w pierwszym momencie każe mi bronić plecaka, zwłaszcza że siły przecież mam, ale z drugiej strony skoro chłopak chce być dżentelmenem? W końcu nawet w górach miło poczuć się kobietą. Okej, niech będzie - jak przyjedzie do Polski, to w rewanżu upiekę mu szarlotkę, a póki co fajniej zrobić ostatnie 100 m w pionie bez obciążenia. Końcówka to pochyłe, wyślizgane płyty, po których wejście ułatwiają zwisające liny.

Obóz I stanowią namioty postawione na kamiennych platformach. Za wygodnie nie jest, ale nie ma co narzekać - w stosunku do dwójki to i tak super warunki. Tak na marginesie to na dojściu z bazy, na wysokości 5500 m jest jeszcze baza wysunięta (ABC - Advance Base Camp), ale przystajemy na wersję, że nie ma co z niej korzystać, zwłaszcza że w okolicach brakuje wody, a śniegu w tym akurat czasie też nigdzie blisko nie ma.  

Po nocy spędzonej w Obozie I, napakowani porannym poridżem (owsianką z torebki) idziemy na aklimatyzacyjny wypad do dwójki. Przy okazji wynosimy już część swoich rzeczy - a niech sobie na nas czekają. Mimo że obozy dzieli raptem 200 m różnicy poziomów i tylko 300 m odległości poziomej, droga ta zajmuje nam bite 3 godziny. Tu już mamy sporo technicznej zabawy i mocno eksponowanych odcinków. Punktem kulminacyjnym jest wznosząca się tuż przed Obozem II praktycznie pionowa Yellow Tower, czy jak kto woli - Żółta Ściana, której pokonanie, przynajmniej za pierwszym razem, nie jest wcale takie proste. Za to droga powrotna, czyli zjazdy na ósemce, to już czysta przyjemność. Jedyne na co trzeba uważać, to aby nie wpinać się w stare liny. Rok wcześniej przez taki błąd zginął wspinacz rosyjski. -Właściwie wszystkie te liny to jeden wielki chłam "made in China". Ja tam im nie wierzę... - na zakończenie wyprawy powie nam jeden z Szerpów.

Tego dnia z dwójki schodzimy jeszcze do bazy (w jedynce zatrzymujemy się tylko na zagotowanie zupy). Może rozsądniej byłoby ponownie przespać się w Obozie I, ale ze względu na nasze podróżnicze pasje, kusi nas odbywający się w oddalonej o 3-4 godziny od bazy wioski Tengboche, doroczny festiwal klasztorny ze słynnymi tańcami poprzebieranych w maski mnichów. Tymczasem kiedy rano wygrzebujemy się z namiotów rozczarowani brakiem porannego słońca, okazuje się, że jesteśmy zasypani! Zima! Napadało tyle śniegu, że w ruch idą łopaty - zanim usiądziemy do śniadania, trzeba zrobić akcję odśnieżania.


W zastępstwie pudży

Śnieg zalega też w dolinie co sprawia, że kiedy docieramy do Tengboche, okazuje się, że tańce mnichów są przesunięte o dzień. No nic, mamy czas na nacieszenie się internetem i pyszną kawą jaką w Tengboche Guest House serwuje szefująca mu Nima. Jej imię oznacza "sobotę" - u Szerpów często upamiętania się kto w jakim dniu się urodził. Zaprzyjaźniam się też z Tashi Lamą, jednym z ponad 30 mnichów którzy zamieszkują klasztor. Słysząc że zamierzam wspinać się na Ama Dablam błogosławi mnie wręczając kremową taśmę i zawiązując na szyi czerwoną wstążeczkę. Już jedną taką mam - wiedząc że nie zdążę do bazy na pudżę, tradycyjne nabożeństwo buddyjskie, bez którego odprawienia w obozie zwyczajowo nie wychodzi się w góry, wybrałam się wcześniej na "audiencję" u lamy z wioski z Pangboche. Niezależnie od złożonej ofiary zapytałam znanego mi już wcześniej duchownego (błogosławił mi przed Everestem), co podczas kolejnej wizyty mu przynieść. Miałam na myśli czekoladki, coca-colę czy coś w tym stylu, ale odpowiedź mnie zaskoczyła: -Buty! Z wrażenia nie sprawdzam nawet, jaki rozmiar lama nosi. :)

Na wszelki wypadek, to znaczy dla dobrych układów z bóstwami gór (Szerpowie, niezależnie od wyznawanego przez nich buddyzmu wierzą, że każda góra ma swojego boga/boginię), wszelkie stupy jakie napotykam po drodze (rodzaj kapliczek) zgodnie z miejscowymi zwyczajami zostawiam po prawej stronie, a wychodząc z bazy na akcję górską, zapalam przed bazowym ołtarzykiem gałązkę złożonych tam ziół i trzykrotnie rzucam w kierunku Ama Dablamu garść ryżu. Nie zaszkodzi, a pomóc może, no i przy okazji zyskuję sobie przychylność Szerpów.


Atakować czy poczekać?

Kiedy po zakończonym festiwalu (tańce mnichów rzeczywiście warte były zobaczenia) wracamy z Samem do bazy, liczymy na dzień leniuchowania, rzeczywistego restu. Gdzie tam... Internetowe prognozy pogody "na za trzy dni" podnoszą nam poziom adrenaliny: wiatry o sile 85 km/h (polskie media coś takiego nazywają trochę na wyrost cyklonem), temperatura odczuwalna -38 stopni... Póki co niebo nad nami jest jeszcze bezchmurne, ale wizja tego co ma się niby wydarzyć, mąci nam w głowach. Wychodzi na to, że mamy wybór: albo wyruszać do góry od razu, bez żadnej zwłoki i spróbować atakować szczyt "z marszu", bez dostatecznej w sumie aklimatyzacji (przynajmniej nie takiej, jaką narzuca standardowy grafik wypraw na Ama Dablam), albo czekać aż nawałnice przejdą, chociaż bez gwarancji że pogoda w ogóle się potem nie zepsuje? Decydujemy, że tak czy owak, do dwójki i tak trzeba jak najszybciej dojść, choćby po to, żeby zabezpieczyć zostawiony tam już sprzęt, który szkoda byłoby żeby wraz z namiotem pofrunął w przepaść (w Obozie II namioty trudno o stabilność i dobre umocowanie namiotów). Co będzie potem, czy przyatakujemy, czy wrócimy w dół - zobaczymy.
W tym układzie porzucamy marzenie, by mieć przynajmniej jeden dzień bez chodzenia i zasuwamy do jedynki, a po spędzonej tam nocy, wspinamy się do dwójki. Idzie to opornie, bo na poręczówkach napotykamy zator w postaci ekspedycji, zdaje się chińskiej. Problem w tym, że skośnoocy "wspinacze" mają problemy choćby z użyciem  jumara - wszystko robią za nich opiekujący się nimi Szerpowie. Przy Yellow Tower są przerażeni ekspozycją - na nasze szczęście zawracają, dając nam na skale wolną drogę. Trochę się to kłóci z naszym obrazem góry - że Ama Dablam to cel dla doświadczonych już jednak wspinaczy.

Tymczasem w obozie konsternacja - myśleliśmy że mamy do dyspozycji dwa namioty, a tymczasem okazuje się, że owszem, nasza agencja ma dwa, ale jeden wynajęła innej. W sumie nic nam do tego, i tak cieszymy się, że nie musieliśmy tachać swojego, którego nie byłoby za bardzo gdzie postawić. Problem Obozu II to brak miejsca... W sumie mieszkanie  w trójkę rzecz jasna nam nie przeszkadza - w końcu na wyprawach namiotowy ścisk to normalka. Problem polega na tym, że tego dnia "szczytują" nasi koledzy z ekipy szwajcarskiej i podejrzewamy że po zejściu z góry mogą liczyć na "uwalenie się" w namiocie. Nie za bardzo umiemy sobie to wyobrazić - w trzy osoby brakuje  miejsca, a przy sześciu???

Mijają godziny, które jak to w górach wysokich, spędzamy głównie na gotowaniu - czytaj roztapianiu śniegu (pić, pić, pić, to jedna z głównych zasad aklimatyzacji), no i czekamy na Szwajcarów. Kiedy zapada zmrok, zaczynamy się poważnie o nich martwić. Na szczęście w oddali, choć wciąż jeszcze dość wysoko na skałach, widzimy światła czołówek. -Co oni się tak grzebią? Za późno wyszli, czy mają problemy? - zastanawiamy się, nieświadomi, że następnego dnia my też wrócimy już po zmroku.
Szwajcarzy zjawiają wykończeni. Teraz sami przyznają, że Alpy to nie Himalaje. Są świetni technicznie i kondycyjnie, ale tu jeszcze w grę wchodzi wysokość. W kość dał im zwłaszcza śniegowo-lodowy odcinek podszczytowy. Nawet nie mają sił opowiadać... Cieszymy się wszyscy z ich sukcesu (z trzyosobowej ekipy weszło dwóch plus towarzyszący im Szerpa), ale na szczęście dla nas (i siebie) w namiocie nie zostają - jeśli na rano nie dotrą do bazy, nie zdążą na samolot.

Skoro tak, to mamy chwilę na przespanie się przed atakiem szczytowym. No może nie spanie, ale letarg... Około 23-ejwygrzebujemy się ze śpiworów, coś tam jeszcze gotujemy i o 1-ej wychodzimy. Jest piękna, rozgwieżdżona noc z wielkim Ama Dablamem, który jakby chcial powiedzieć: "czekam na Was".


Rosyjska ruletka czyli zleci - nie zleci?

Atakujemy górę granią południowo-zachodnią (South West Ridge), czyli  "klasykiem", albo inaczej mówiąc drogą pierwszych zdobywców. Stanowił go 13 marca 1961 roku czteroosobowy zespół złożony z dwóch Nowozelandczyków (Mike Gill oraz Wally Romanes), Amerykanina (Barry Bishop) oraz Brytyjczyka (Mike Ward). Tak na marginesie to na wejście pierwszego Polaka trzeba było czekać aż do roku 1992 - był nim Roman Pawłowski.

Początek jest koszmarny. Najpierw jest mi zimno, ale po dojściu do tzw. Grey Couloir  (mniej więcej 100 m przy nachyleniu 70 stopni) muszę się rozbierać. Z niewiadomych powodów (pewnie z wysłużenia) pęka mi pasek przytrzymujący na kasku czołówkę - widzę jak latarka odjeżdża w dół i gdzieś tam znika. Żeby była równowaga, Samowi wypada butelka z piciem - będziemy ją potem wspominać czując jak się odwadniamy. Ale w końcu łapiemy rytm. Zdobywamy metr za metrem, nie myślimy o tym co pod nami (przepaść), ani o tym ile do góry (dużo). Tam gdzie jest mi technicznie najtrudniej na szczęście dla mnie jest ciemno, tak więc ani nie muszę się zastanawiać: -Mamooo, co ja tutaj robię!? :), ani też nie myślę o robieniu zdjęć, co w ciągu dnia zawsze mnie trochę spowalnia (i rozprasza). Doceniam kask - co chwila spadają mi na głowę kawałki lodu, potwierdzając dlaczego  niektórzy nazywają te miejsce "Kręgielnią".
|
Jest już po wschodzie słońca kiedy przez spektakularny Mushroom Ridge docieramy do miejsca obozu III. To wysokość 6300 m - ze stałego biwakowania w tym miejscu zrezygnowano po tym, jak w nocy z 13 na 14 listopada 2006 oberwał się wiszący wyżej potężny serak i zginęło 6 nocujących w obozie osób. Serak ciągle wisi - mimo że w międzyczasie jeszcze kilka razy się urywał (nawet i w tym roku, po trzęsieniu ziemi), nadal jest ogromny i straszy złowieszczymi pęknięciami. W każdym razie zagrożenie ciągle jest, ale optymistycznie zakładamy, że może tego akurat dnia  nic obrywać się nie będzie. Ponieważ ktoś jakiś namiot rozstawił, na chwilę do niego wchodzimy - głównie po to by rozgrzać zmarznięte ręce i na spokojnie łyknąć herbaty z termosu - po czym ruszamy dalej. Skalne wspinanie już za nami, teraz czas na żmudne podciąganie się na jumarze na stromym śnieżno-lodowym zboczu (1,5 km zbocza o nachyleniu miejscami do 60 stopni). W tej akurat części technicznie trudno nie jest, ale coraz bardziej daje się we znaki brak tlenu, no i zimno, bo wzmaga się dość silny wiatr (ale nie taki jak w prognozach). Coraz częściej dają znać o sobie kryzysy i myśli: -A mogłaś za te pieniądze pojechać do hotelu all icnlusive na Malediwach! W międzyczasie spotykamy grupkę wspinaczy wracających już ze szczytu. Widzieliśmy ich z daleka wcześniej, zaskoczyli nas tempem, ale dopiero teraz widzimy, że wszyscy wspomagają się... butlami z tlenem!

Tymczas Lakpa, nasz Szerpa, wyprzedził nas znacznie i gdzieś zniknął. Nie jesteśmy pewni,  ile nam jeszcze zostało do szczytu - stroma grań wydaje się nie mieć końca. Nagle - jest 12.30 - wyłania się Lakpa. -No wreszcie... - wzdycha. -Witajcie na szczycie! Oczywiście momentalnie zapominamy o zmęczeniu - padamy sobie w objęcia, cieszymy sie super widokiem, w przepięknej panoramie wyszukujemy Everest, Cho Oyu, Lhotse i Makalu. Hurra! Daliśmy radę!


Ósemka niczym winda

Zejście w dół idzie szybko, bo to głównie zjazdy. Ale od pewnego momentu zaczynają wysiadać też ręce. No bo te ciągłe przepinanie się, wpinanie "bałwanka", jak niektórzy Westmeni nazywają ósemkę... Coraz trudniej myśleć nad tym, w które poręczówki się wpinać - w wielu miejscach to istne spaghetti. Do namiotu docieramy po zmroku, zmęczeni i niestety solidnie odwodnieni. Lakpa z Samem pakują się do śpiworów od razu, w ubraniach, tak jak przyszli (okej, buty, raki i uprzęże zdjęli), ja coś tam jeszcze gotuję, bo już tak mam, że apetyt w górach mam często większy niż koledzy. Śpimy bite 12 godzin. Kiedy następnego dnia budzimy się w nagrzanym od słońca namiocie, jesteśmy zaskoczeni pogodą. Jak to, przecież miała się zepsuć, a po południu miały przyjść wichury? Na szczęście, zwłaszcza dla innych - nie przyszły. Szerpowie się śmieją: - Wierzyliście prognozom? Ama Dablam ma swoje własne reguły. Ale przyśpieszonego ataku szczytowego (3 listopada) nie żałujemy. My już przynajmniej zmagania z Górą mamy z głowy...  

Pisząc ten artykuł nie miałam jeszcze danych odnośnie skuteczności wejść w całym sezonie 2015. Statystyki z roku 2014 mówią o 155 zdobywcach, wśród których było 101 cudzoziemców (tylko 12 kobiet!) i 54 Szerpów. Co ciekawe, z tej liczby tylko 7 osób weszło na Ama wiosną - najwięcej skutecznych "szczytowań" było w połowie listopada. W tym roku wejść było znacznie mniej, ale też i mniej ekip zdecydowało sie na wyprawę.


Informacje praktyczne:

Sezon wejść:
wiosna(kwiecień-maj) i jesień (wrzesień- listopad). Uwaga - w roku 2015 w sezonie wiosennym z tego co mi mówiono, nikt góry nie zdobył, natomiast na jesieni poręczówki zostały założone dopiero 24 października i wtedy dopiero udało się wejść na górę pierwszym ekipom.

Organizacja wyprawy:
Nie ma obowiązku korzystania z agencji czy wynajmowania tragarzy lub przewodników, ale w praktyce chyba każdy, z agencji korzysta.
Większość zorganizowanych wypraw przeznacza na akcję górską min. 2 tygodnie (na całą wyprawę sugeruje sie 4, nawet 5 tygodni). Nasze 6 dni na górze to wynik szczęścia i mimo wszystko predyspozycji do szybkiego aklimatyzowania się, ale ze względów rozsądkowych sugerowałabym rozłożenie działań na dłuższy czas.
Znane, a zarazem jeszcze sensowne cenowo agencje organizujące wyprawy na Ama Dablam to m.in. Summit Climb, Monterosa, Seven Summit, a z polskich np. Patagonia.

Koszty:
Przelot z Polski do Nepalu - od ok. 2500 zł (warto sprawdzić połączenia z Berlina i Pragi), wiza - 40 USD za miesiąc (ew. 100 USD za 3 miesiące), 400 USD - zezwolenie wspinaczkowe, które zwykle jest już wliczone w cenę wyprawy jaką dostajemy od agencji, 180 USD - opłata za korzystanie z lin poręczowych.
Ceny wypraw w agencjach wynoszą na ogół 4000-7000 USD (w tej kwocie jest już permit, trekking do base campu, transport bagażu, wejście na teren parku narodowego Sagarmatha, przelot do/z Lukli, jedzenie na wyprawie, namioty w obozach, gaz itp.).
Potrzebny sprzęt: kask, czekan, raki, uprząż, dwie taśmy "safety" z karabinkami, jumar, ósemka do zjazdów. Śruby lodowe, które zabrałam, nie przydały się. Jeśli chodzi o buty - ekspedycyjne buciory (ja miałam Millety Everesty) zakłada się dopiero na wyjściu z Obozu II. Wcześniej jest pełna dowolność, co oznacza że są nawet tacy, którzy decydują się na zwykłe adidasy. Ja wolałam wersję  porządnych butów górskich - miałam mocne Meindle (Vakuum Lady Top GTX), sztywne w kostce (na przejściach po kamieniach ważne jest poczucie stabilności) i pozwalające w razie czego na dopięcie raków-półuatomatów (na wypadek  zasypania śniegiem).
Jeśli chodzi o ubiór dyskusyjne jest, czy brać spodnie puchowe (co do kurtki wątpliwości nie miałam, choć w bazie i na dojściu do jedynki używałam też cieniutkiej Salewy). Ostatecznie postawiłam na spodnie membranowe North Face`a. Z innych rzeczy - za "must" uważam butelkę do sikania - w obozach 1 i 2 o intymności na zewnątrz i tak trzeba zapomnieć.

Warto wiedzieć:
* W Base Campie pod Ama Dablamem, podobnie jak i w większości miejsc w regionie Khumbu (rejon Everestu), posiadaczom smartfonów całkiem dobrze działał internet. Potrzebna jest jedynie karta z kodem, którą kupuje się w lodge`ach po drodze (350 rupii za 3 godziny, 1000 rupii za 500 MB przez dobę).
* Żeby obniżyć koszty rozmów telefonicznych i SMSów, warto wykupić nepalskie karty prepaidowe sieci Ncell (zdrapki z kodem na doładowanie są dostępne na szlaku, jednak jeszcze w Katmandu trzeba założyć kartę SIM sieci Ncell, co wymaga wizyty w jednym z licznych punktów aktywacyjnych i opłaty kilku dolarów, plus 1-2 zdjęć).
* Skład apteczki: wprawdzie nie jestem zwolenniczką brania profilaktycznie znanego wśród wspinaczy wysokogórskich diuramidu (diamoxu) ale na wypadek "awaryjny" miałam go ze sobą. Z dolegliwości na jakie skarżą się wspinacze na Ama Dablamie wymienić trzeba gł.: kaszel, ból głowy oraz biegunki.
* W ramach aklimatyzacji dobrym pomysłem jest zaliczenie przed Ama Dablamem wejścia na któryś z niedalekich, stosunkowo łatwych 6-tysięczników, np. Mera czy Island Peak.

PORADY PODRÓŻNIKA

Moje Pasje

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!