ANTARKTYDA
Z pozdrowieniami od pingwinów
POLSKA STACJA ANTARKTYCZNA
Już od 30 lat na Wyspie Króla Jerzego, w archipelagu Szetlandów Południowych, działa Polska Stacja Antarktyczna. Polscy polarnicy prowadzą w niej badania związane z geologią, meteorologią, glacjologią, oceanografią i biologią.
Nad brzegiem zatoki stoi kilka baraków, maszt z polską flagą i słup pełen drogowskazów. "Warszawa - 14 473 km", "Gryfino 14 241 km" - informują tabliczki. Najbliższe miasto to odległe o ponad tysiąc kilometrów Ushuaia na argentyńskiej Ziemi Ognistej. Na Wyspie Króla Jerzego dookoła jest tylko morze, lodowce, wulkaniczne skały i zasypana czarnym piaskiem plaża, na której leżą resztki wielorybich szkieletów.
Od początku istnienia polskiej bazy, czyli od roku 1977, jej patronem jest Henryk Arctowski. Słynny polarnik na Antarktydę przybył w 1897 roku w ramach międzynarodowej ekspedycji naukowej na statku "Belgica". To właśnie Arctowski, już w latach 30. ubiegłego wieku, jako pierwszy zasugerował potrzebę założenia polskiej stacji antarktycznej. Niestety, zmarł w 1958 roku, 19 lat przed powstaniem placówki. Realizacją pomysłu zajął się prof. Stanisław Rakusa-Suszczewski, późniejszy wieloletni koordynator polskiej działalności na Antarktydzie. Dopiero niedawno nastąpiło przekazanie pałeczki - teraz "Arctowskim" kieruje docent Andrzej Tatur, dyrektor Zakładu Biologii Antarktyki Polskiej Akademii Nauk. Zapytany o sens angażowania się Polski w badania na odległym kontynencie nie ma nawet cienia wątpliwości: -Zależy nam żeby w nauce zaistnieć. Na Antarktydzie swoje stacje ma już około 50 krajów i źle byłoby gdyby nas wśród nich zabrakło. Po prostu nieobecni głosu nie mają... - tłumaczy doc. Tatur.
Ale nie chodzi tylko o to, aby być, trzeba także działać. Polscy naukowcy badają antarktyczny klimat, zmieniający się od milionów lat, a teraz w szybkim tempie ocieplający się. Poza tym obserwują antarktyczne ekosystemy, w czasie ostatnich 200 lat zaburzone grabieżczą ingerencją człowieka (polowania na uchatki, połowy wielorybów, ryb i kryla), kontrolują osady zanieczyszczeń napływających na ten jedyny wciąż dziewiczy kontynent (doskonałym miernikiem skażeń substancjami radioaktywnymi czy metalami ciężkimi są miejscowe porosty), wreszcie - prowadzą badania geologiczne dotyczące tworzenia się kriosfery, czyli pokrywy śnieżno-lodowej. Z punktu widzenia zwykłych śmiertelników najciekawsze są badania zwierząt. Dr Mikołaj Golachowski już od 3 lat bada życie seksualne słoni morskich. Temat to ciekawy, bowiem olbrzymie, ważące do 3,5 ton samce, brutalnie walczą między sobą o samice. Nagrodą jest harem liczący nawet i 50 sztuk. Przegrane samce nie rezygnują bynajmniej z przyjemności kontaktów z płcią przeciwną, próbując podkraść partnerki liderowi. Na podstawie pobieranych próbek DNA sprawdza się, na ile skuteczne są zabiegi konkurentów właściciela haremu.
Słonie morskie to nie jedyne foki jakie można spotkać w polskiej stacji. Stałymi bywalcami są też foki Weddella, krabojady i drapieżne lamparty morskie, a także mylone z fokami uchatki (z wyglądu przypominają foki, ale tak naprawdę pod względem systematyki gatunków bliższe są… psom). W wodach Zatoki Admiralicji, nad którą leży polska stacja, można zobaczyć również wieloryby, choć główną atrakcją jest "pingwinisko", na którym w czasie antarktycznego lata aż roi się od pingwinów z gatunków: Adeli, białobrewych i antarktycznych (te ostatnie, od czarnego paska pod brodą, zwane są "policjantami"). Wśród latających ptaków do ulubieńców pracowników stacji należą dwa oswojone wydrzyki (skuły) - wielkie ptaszyska nazwane Kasia i Kazik, bezceremonialnie zaglądające do wnętrza budynków.
Aktualnie [chodzi o 2006 r. kiedy pisany był ten tekst - przyp. MW], podczas antarktycznego lata (listopad-marzec), realizując konkretne projekty badawcze na stacji przebywa 25 osób, w tym 5 kobiet. Jednak miano prawdziwego polarnika zdobywają ci, którzy zostają na zimowanie, co oznacza 12-15 miesięczny pobyt na stacji. To już prawdziwy wyczyn, do którego nie każdy się nadaje. Nie chodzi nawet o mrozy - klimat wchodzącego w skład Antarktyki archipelagu Szetlandów Południowych, do których zalicza się Wyspa Króla Jerzego z polską stacją, jest dużo bardziej łagodny niż na Antarktydzie "właściwej", czyli kontynentalnej. Średnia temperatura roczna wynosi ok. 2 stopni C, a choć rekord mrozów to minus 33 stopnie, tak naprawdę zimą bywa często cieplej niż w Polsce. Najbardziej dają się we znaki huraganowe wiatry oraz depresyjnie wpływający niedobór światła (słońce pojawia się zimą około 10 i o 14 już zachodzi). Zwierząt o tej porze prawie nie ma - nawet pingwiny odpływają na ten czas w cieplejsze strony.
Warunki życia trudno nazwać luksusowymi, ale ogólnie nie jest źle - przypominają atmosferę schroniska. Prąd dostarczają agregaty, dzięki którym funkcjonuje również ogrzewanie. Pokoje są 1 lub 2-osobowe ("zimownikom" zawsze przysługują "jedynki"), jest ciepła woda, możliwość zrobienia prania. O przygotowanie posiłków dba zawodowy kucharz - prowiant przypływa w kontenerach, chleb wypieka się na miejscu. Mimo braku bieżącego zaopatrzenia, kuchnia jest prawdziwie domowa - pierogi, schabowy z mizerią, własnoręczne wypieki to standardy, podobnie jak i specjały wynikające z lokalnej specyfiki, typu pieczona nototenia (ryba występująca w antarktycznych wodach).
Czy naukowcom z "Arctowskiego" przez długie antarktyczne miesiące się nudzi? I tak, i nie. Z jednej strony ciągle te same twarze, zimą zawieje takie, że nawet na spacer wyjść nie można. Telewizji nie ma, rozrywką są tylko oglądane na wideo filmu i siłownia, bo internet ma się dopiero pojawić. Tęsknotę za rodziną potęguje brak sieci komórkowej - jest wprawdzie telefon satelitarny, ale zbyt drogi, by z niego często korzystać. Czas wypełnia praca, dokształcanie się, zaś urozmaiceniem są kontakty z polarnikami z innych stacji. Polska stacja słynie zresztą z gościnności. Najlepsze relacje Polacy mają z Brazylijczykami, których stacja jest stosunkowo blisko, bo w linii prostej oddalona o jakieś 10 km, po drugiej stronie Zatoki Admiralicji. Z Amerykanami przyjaźnić się można tylko latem (ich mała stacja działa sezonowo), za to stałe, serdeczne stosunki utrzymywane są jeszcze z Argentyńczykami, Koreańczykami i Chilijczykami, przylatującymi niekiedy helikopterem na piwo (zawsze przywożą coś w rewanżu).
Swoją drogą "Arctowski" to nie tylko stacja naukowa, to także wizytówka Polski. Od grudnia do lutego przypływają tutaj statki z turystami. Część z nich to rosyjskie jednostki, które na początku każdego sezonu przywożą z Europy polarników i ich sprzęt (korzystają z takiego "podwiezienia" także polscy naukowcy), po czym przez kilka miesięcy wożą turystów. Kiedy rozpoczyna się zima i ląd zostaje przykryty świeżym śniegiem, statki obierają kurs na północną półkulę, zabierając wracający do domu personel antarktycznych stacji.
A wracając do grup wycieczkowych - specjalnie z myślą o nich sprowadzeni z Zakopanego górale postawili "punkt informacyjny", architektonicznie przypominający tradycyjną podhalańską chatę. Uwagę zwraca też skromna rzeźba na wzgórzu - to grób Włodzimierza Puchalskiego, słynnego polskiego przyrodnika i fotografika specjalizującego się w zdjęciach przyrody. Rozmiłowany w antarktycznych krajobrazach chciał być pochowany na Wyspie Króla Jerzego. Zmarł w 1979 roku w czasie jednej z polarnych wypraw; jego wolę wypełniono.
Trzeba przyznać, że polska stacja ma w sobie coś przyciągającego. Niby nie łatwo w tych warunkach wytrzymać, a mimo to wielu polarników wraca w to miejsce nawet po kilka razy. Polubili Wyspę Króla Jerzego, która nie bez powodu uważana jest za jeden z najładniejszych zakątków Antarktyki, a zarazem też jeden z nielicznych... zielonych (latem oczywiście). Mają też polscy polarnicy świadomość dziejowej misji - poznając najbardziej tajemniczy kontynent, przyczyniają się do rozwoju nauki. Poza tym, dzięki prowadzonym na "Arctowskim" badaniom, Polska stała się pełnoprawnym członkiem elitarnej międzynarodowej organizacji, jaką jest Układ Antarktyczny.