Image
Image
Image
Image

Na dwóch półkulach

ekwador10.jpgEKWADOR
Krajów położonych na równiku jest wiele, ale tylko w Ekwadorze postawiono równikowi pomnik. Zresztą nazwa Ecuador po hiszpańsku znaczy właśnie „równik”





Ekwador to swego rodzaju mieszanka wszystkiego co można znaleźć w Ameryce Południowej. Chcemy plaże? Nie ma problemu, do dyspozycji mamy costę, czyli wybrzeże Oceanu Spokojnego, ciągnące się na przestrzeni 2200 kilometrów. Góry? W znajdującej się tutaj części kordyliery Andów, aż 10 szczytów przekracza wysokość 5 tys. m n.p.m. A może chcemy przeżyć szkołę przetrwania w dżungli dorzecza Amazonki? Są i takie możliwości.


Świnka morska na talerzu

Stolica kraju, Quito, to półtoramilionowa metropolia z urokliwą starówką pełną kolonialnych zabytków. Nic dziwnego, że jest to miasto partnerskie naszego Krakowa, zresztą równocześnie wpisano je na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Niegdyś była to stolica imperium Inków, ale żadna budowla z tamtych czasów niestety się nie zachowała. Winę ponoszą Hiszpanie, którzy przybyli do Ekwadoru w 1526 roku i po dotarciu do Quito podpalili inkaskie miasto, budując na jego zgliszczach nowe.

ekwador3.jpgDobry widok na miasto jest ze wzgórza El Panecillo. Łatwo je rozpoznać po wielkiej na 41 metrów, w nocy podświetlanej, figurze Matki Boskiej… ze skrzydłami. –To jedyna taka Madonna w świecie! – chwalą się Quitenios, jak mówi się o mieszkańcach Quito. W większości to bardzo pobożni ludzie, jeśli więc dodać liczne kościoły, już wiadomo dlaczego nazywa się ekwadorską stolicę „klasztorem Ameryki”. Do najważniejszych zabytkowych świątyń należy katedra, w której ciekawostką jest obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę, z Chrystusem siedzącym nad talerzem z pieczoną świnką morską. To tutejszy przysmak, choć ja akurat zachwytów nad tym rodzajem mięsa nie podzielam.

Z innych starych kościołów niezwykłe wrażenie robi zwłaszcza powstała w XVI wieku La Companía, jezuicka świątynia na której pełne przepychu wnętrza zużyto 7 ton złota! Idę też do Pałacu Prezydenckiego strzeżonego przez gwardzistów w paradnych mundurach, a na koniec przysiadam na placu przy monastyrze św. Franciszka gdzie zaprzyjaźniam się z małymi pucybutami o indiańskich rysach twarzy. Daję chłopcom zarobić, ale porozmawiać z nimi nie za bardzo mogę, bo jedyny język jaki znają to quiczua. Prawdziwi Indianie stanowią obecnie już tylko 25 proc. społeczeństwa. Przeważają Metysi, czyli potomkowie mieszanych par, biało-indiańskich.


Pomidor prosto z drzewa

ekwador11.jpgMiejscowi nie kryją, że nie lubią nazwy „Indianie”, kojarzącej im się z konkwistadorami – wolą określenie indigenas (krajowi, miejscowi). Tradycyjny ich targ, jaki w sobotnie przedpołudnia odbywa się w miasteczku Otavalo, około 90 km na północ od stolicy, zawsze ściąga licznych turystów. To dobre miejsce zakupu pamiątek –  na tzw. Plaza de los Ponchos  można kupić wyroby z wełny lamy lub alpaki, etniczne ozdoby, kolorowe obrusy czy kapelusze typu „panama”. Nie każdy wie, że wbrew nazwie te wyplatane z liści palmy bardzo praktyczne nakrycia głowy, nie pochodzą wcale z Panamy, ale właśnie z Ekwadoru. Do Panamy przywieźli je ekwadorscy robotnicy pracujący przy przekopywaniu kanału.

Jednak Otavalo nie jest jednak wyłącznie „cepelią” dla turystów. Najciekawsza jego część to ta przeznaczona na handel miejscowych - autentyczny bazar, na który schodzą się mieszkańcy okolicznych gór. Kto skąd pochodzi można rozpoznać po kapeluszach, które są elementem stroju zarówno panów, jak i pań. Do tego dochodzą kolorowe narzutki, haftowane koszule, ozdobne koraliki. Kto ma coś na sprzedaż, rozkłada towary wprost na ziemi. Są tam m.in. banany (Ekwador jest największym eksporterem tych owoców), kukurydza występującą w przeróżnych odmianach kolorystycznych (nawet fioletowa) i  ziemniaki, których w Ekwadorze są setki odmian. Nic dziwnego, że do najbardziej typowych ekwadorskich potraw należy pyszna zupa ziemniaczana.

ekwador-pomidory.jpgDo lokalnych specjałów należą również… pomidory drzewne. Dowiedziałam się o tych dziwnych owocach zamawiając sok, a jakże - pomidorowy. Kiedy kelner przyniósł mi szklankę z pomarańczowym płynem, upierałam się, że to pomyłka. Po tłumaczeniach obsługi, że to na pewno sok z pomidorów, doszłam do wniosku że w końcu żółte pomidory też istnieją. Smak jednak się nie zgadzał, bo przypominał… maliny. Problem rozstrzygnął kierownik sali przynosząc dziwny owoc, który jak się później okazało w języku polskim ma nazwę cyfomandra, albo właśnie pomidor drzewny. Tak też opisuje się go po angielsku (tree tomato), choć Ekwadorczycy wolą własną nazwę tamarillo.


Trzęsienie ziemi? Normalka!

Targ w Otavalo położony jest na półkuli północnej, miasto Quito – na południowej. Po drodze, około 35 km od stolicy, przekracza się równik. Zwieńczony globusem monumentalny  La Mitad del Mundo, czyli dosłownie „środek świata”, potocznie zwany Pomnikiem Równika, to jedno z ulubionych miejsc turystów, którzy chętnie fotografują się stojąc na linii zerowego równoleżnika. Ale równiki są dwa! Następny – jakieś 200 metrów ekwador9.jpgdalej. Powód jest czysto biznesowy – po wybudowaniu Pomnika Równika zorientowano się, że nie stoi on dokładnie w tym miejscu co powinien, no i teraz dzięki pomyłce można zarabiać sprzedając bilety do dwóch miejsc – na równik „pomnikowy” oraz „właściwy”.

Po pełnym wrażeń dniu wracam do stolicy. Razem z Mariją, moją miejscową koleżanką, siedzimy przy kawie (oczywiście ekwadorskiej), kiedy położona na stoliku filiżanka zaczyna się trząść. Patrzę z przerażeniem, bo wiem co to oznacza, Marija jednak… nie reaguje. –Mieszkam w strefie aktywnej sejsmicznie, więc trzęsienia ziemi są tu codziennością – mówi zupełnie spokojnie. –Nawet kiedy w środku nocy poczuję, że coś nie tak, przewracam się na drugi bok i śpię dalej – śmieje się. Argumentuje to prosto: -Mieszkam na ósmym piętrze, windy nie wolno w takiej sytuacji używać, gdyby coś i tak nie zdążę zbiec na dół. Chwilę potem jednak dodaje, że trzęsienia ziemi dzieli się w Ekwadorze na dwa rodzaje: te o których mówi, to tzw. temblores, występujące nawet kilkadziesiąt razy dziennie, przeważnie nawet niezauważalne, małe i przy obecnym systemie budownictwa, ogólnie niegroźne. Gorzej jeśli dojdzie do tzw. terremotos, czyli poważnych trzęsień, które zdarzają się bardzo rzadko, ale rzeczywiście mogą prowadzić do poważnych zniszczeń i ofiar. Przykładem trzęsienie w 1949 roku, kiedy zginęło 6 tys. osób, a 100 tys. zostało bez dachu nad głową.


Wysokogórski poród

ekwador14.jpgZ trzęsieniami ziemi związane są też wybuchy wulkanów. W Ekwadorze jest ich sporo – ze względu na swoje górskie zamiłowania postanawiam zdobyć dwa najwyższe. Zaczynam od Cotopaxi, który z daleka wygląda jak idealny wręcz stożek, z czapą lodowca na szczycie. Do wysokości 4500 metrów wraz z Raulem, moim górskim przewodnikiem, dojeżdżamy samochodem, wieczorem jesteśmy w schronisku. Kilka godzin jakie mamy na odpoczynek, trudno wykorzystać na sen – boli mnie głowa, co na takiej wysokości jest zupełnie normalne. O pierwszej w nocy rozpoczynamy atak szczytowy. Przy dojściu do granicy śniegu zakładamy raki, w ręce bierzemy czekany, a ze względu na ryzyko szczelin lodowcowych wiążemy się liną. O wschodzie słońca jesteśmy na szczycie, na krawędzi krateru, z którego dolatuje zapach siarki. Sięgający 5897 metrów Cotopaxi to najwyższy aktywny wulkan świata! Widok jest niesamowity – z jednej strony mamy głęboką na 400 metrów czeluść krateru, a na zewnątrz istne morze chmur, z którego wystają wierzchołki innych wulkanów. Jest wśród nich Chimborazo w rzeczywistości wyższy o ponad 200  metrów choć z tej perspektywy wyglądający dość niepozornie. Kilka dni później wchodzę też i na niego. Tym razem wspinaczka jest dużo trudniejsza, nie tylko ze względu na wysokość, ale ryzyko kamiennych lawin i konieczność przejścia zamarzniętego wodospadu. Mijany po drodze symboliczny cmentarzyk tych co tutaj zginęli, robi dość przygnębiające wrażenie. Dostajemy nieźle w kość – w nocy ze schroniska wyrusza kilkudziesięciu wspinaczy z różnych krajów, na szczyt dociera nas tylko kilkoro. Jestem jedyną osobą z Polski, tym bardziej się więc cieszę, że mi się udaje, chociaż szkoda że ze względu na gęstą mgłę nic nie widać. –Gratuluję! Jesteś na najwyższej górze Ekwadoru, zresztą uwiecznionej w naszym godle. Poza tym to miejsce położone najwyżej w stosunku do jądra ziemi, wyżej niż Everest – mówi ekwador26.jpgRaul. Nie za bardzo rozumiem, więc mój przewodnik wyjaśnia:  –Wynika to z budowy naszej planety, która nie jest idealną kulą. Tu, przy równiku ziemia jest po prostu grubsza.

Po powrocie do schroniska, przy kubku herbaty, Raul z dumą opowiada, że właśnie tutaj, na wysokości 5 tys. metrów, przyszedł na świat jego syn. –Tutaj? – niemal zakrztuszam się z wrażenia, bo wnętrze jest spartańskie, nie ma prądu, ogrzewania. – No tak – wzrusza ramionami Raul. – Kiedyś byłem tu przez kilka dni z grupą japońskich wspinaczy, tak więc moja żona, będąca wówczas w ósmym miesiącu ciąży, postanowiła mi towarzyszyć i pomóc w gotowaniu. Czuła się dobrze, bez problemów tu weszła, ale w nocy dostała bóli i nad ranem miałem już potomka. Jeden z Japończyków okazał się lekarzem, tak więc poród był fachowy. Prawdopodobnie to najwyżej urodzone dziecko świata! – śmieje się Raul. Pytam jak się chowa mający teraz kilkanaście lat syn. Okazuje się że świetnie, no i ku uciesze ojca, ma zadatki na dobrego wspinacza.


Zostać żoną szamana

W drodze powrotnej do cywilizacji, przejeżdżając przez górski płaskowyż, mam okazję zobaczyć z bliska wikunie (wigonie). To dzikie krewniaczki udomowionych lam. Z sierści wikuni w dawnych czasach robiono materiał porównywany delikatnością do jedwabiu – szyto z niego ubrania władców inkaskiego imperium. Z czasem polowania na wikunie doprowadziły do niemal całkowitego ich wyginięcia – teraz otoczono je ścisłą ochroną.
Około południa znowu jestem w dolinie i narzekam na upał. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie pół dnia wcześniej zmagałam się z silnym wiatrem, śnieżycą i zimnem. Różnicę temperatur wykorzystywali niegdyś tzw. hieleros (od słowa hielo, co po hiszpańsku znaczy „lód”). Ten wyjątkowo ciężki zawód polegał na wspinaczce wysoko w góry i wyrąbywaniu lodu, który potem w wielkich blokach transportowano na tropikalne wybrzeże. Profesja upadła dopiero niedawno, w momencie kiedy ogólnodostępne stały się lodówki.

Po krótkim odpoczynku wsiadam w colectivo, jak w Ekwadorze nazywa się tanie i szybkie, za to mocno przeładowane mikrobusy i jadę do miasteczka Santo Domingo de los Colorados, w którego okolicach mam spotkać się z miejscowym szamanem indiańskim. W wiosce do której przywozi mnie poznany misjonarz, mieszkańcy wciąż chodzą półnago, ubrani jedynie w kolorowe przepaski. Szaman, który mnie wita, wygląda dość młodo - ma krótkie, zabarwione na czerwono włosy i postawioną na sztorc grzywkę. Słynie jako uzdrowiciel, ale wyjaśniam mu, że w sumie to poza bolącym po górach gardłem, nic mi nie dolega. – Tranquillo (spokojnie). Wyleczymy gardło, wzmocnimy organizm, a poza tym zabezpieczę cię przed złymi duchami – obiecuje szaman i zaprasza mnie do chaty rozświetlonej jedynie słabym płomykiem świecy. Dostaję do wypicia kilka łyków nalewki z wężem w butelce, po czym przez następne 20 minut szaman omiata mnie gałązkami, dotyka różnymi amuletami, wygłasza tajemnicze zaklęcia. W międzyczasie zaczyna się trząść ziemia! Pomna opowieści Mariji nie panikuję, tym bardziej że w chacie ze stropem z palmowych liści i tak mi nic nie grozi. Wrażenie jest niesamowite!

W końcu szaman kończy swoje przedziwne praktyki i niespodziewanie zaczyna mi się zwierzać. Okazuje się że ma 33 lata, ale w wiedzę szamańską był wtajemniczany już od dziecka, przez dziadka który też był szamanem. Do ukończenia 40 roku życia nie może być blisko z żadną kobietą – w przeciwnym razie straci swoją moc. –To jeszcze tylko 7 lat. Może zostaniesz moją żoną? – proponuje. Nie chcę sprawić mu przykrości – przecież nawet nie wie, gdzie leży Polska. Mówię, że się zastanowię i ewentualnie wrócę. A czy czary szamana coś dały? Może i tak. Gardło przestało boleć, dalsza podróż przez Amerykę Południową przebiegała bez problemów.

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!