Image
Image
Image
Image

Pustynny Róg Afryki

Pustynny Róg Afryki

DŻIBUTI
Położone we Wschodniej Afryce, niewielkie powierzchniowo Dżibuti (mniejsze od województwa lubelskiego!), nie jest mekką turystów. Powód? Nie dlatego, że nie ma tu nic ciekawego, ale dlatego, że po prostu mało kto o nim wie



dzibuti 23.jpgPierwsze godziny po przylocie do Dżibuti City, stolicy Dżibuti, nie należą do łatwych. Już na dzień dobry zaliczam kłótnię z próbującym mnie oszukać taksówkarzem (kończy się wezwaniem policji stającej w mojej obronie), a potem mam problem ze znalezieniem noclegu. Uprzedzano mnie, że z punktu widzenia turystów jest to jeden z najdroższych krajów świata. Hotele rzeczywiście drogie (z myślą o białych biznesmenach i członkach misji pokojowych do wyboru są Kempiński i Sheraton), w tych nieco tańszych na ogół nie ma miejsc. OK, wzięłam nawet namiot, ale przecież w ruchliwym mieście go nie rozbiję. Hotele rzeczywiście drogie, na dodatek z miejscami też nie za dobrze.

Wreszcie z pomocą 11-letniego Neimy, który staje się moim przewodnikiem, a zarazem tłumaczem (bez znajomości francuskiego jest tu ciężko) ląduję w hoteliku okupowanym przez trudniących się przemytem Somalijczyków. Za 20 dolarów (jedna z najniższych tutaj cen, wcale nie z narzutem dla białego) mam łóżko z czystą pościelą (to ważne, bo przyjechałam z Etiopii pogryziona przez pluskwy) i możliwość korzystania z ogólnodostępnej łazienki z pordzewiałą rurą pełniącą funkcję prysznica.


Zielone żucie

dzibuti6.jpgPo znalezieniu lokum nastrój mi się poprawia. Hotel jest tuż przy bazarze. Krzyki sprzedawców mieszają się z klaksonami samochodów usiłujących przebić się przez tłum i śpiewem muezina wzywającego do modlitw w stojącym w pobliżu meczecie. Główna ulica bazaru to równocześnie granica między odwiedzaną chętnie przez białych częścią reprezentacyjną miasta i dzielnicą „afrykańską”. Pierwszą z wymienionych wypełniają budynki rządowe, hotele i knajpki dla białych, bardziej w głębi są też ministerstwa i pałac prezydenta. Szczerze mówiąc mnie akurat bardziej wciąga klimat drugiej części, afrykańskiej – pal sześć, że nie jest w niej za czysto, a z rynsztoków czuć zapach daleki od perfum Diora. Tu jednak widać prawdziwe życie. Między skleconymi byle jak domami bawią się umorusane dzieci, włóczą się kozy, siedzący na rozłożonych kartonach mężczyźni zapraszają do wspólnego żucia khatu czyli dzibuti59.jpgzielonych liści, od których mieszkańcy Dżibuti są uzależnieni. Kat (w sąsiedniej Etiopii zwany czatem, a w Jemenie gatem) to roślina będąca wysokim krzewem, w Dżibuti nie uprawiana, sprowadzana ze wschodniej Etiopii. Dawniej dostawy docierały samolotami, teraz ze względu na koszty przywozi się je ciężarówkami jadącymi w obstawionym policją konwoju, mknącym na sygnale i mającym pierwszeństwo drogi (liście muszą być świeże, stąd tak ważny jest czas).

Chociaż wielu Europejczyków uważa kat za narkotyk, miejscowi temu zaprzeczają, podkreślając, że w ich kraju to jak najbardziej legalna używka. Trwające niekiedy przez wiele godzin codzienne sesje żucia, to dobry pretekst do spotkań towarzyskich, tym bardziej że spożycie gorzkawych w smaku liści wywołuje łagodną euforię i pobudza do rozmów. Poza tym kat tłumi też głód (w biedniejszych społecznościach istotny atut) i pomaga zwalczyć senność. Cena wiązki liści uzależniona jest od ich jakości – może kosztować równowartość dolara, ale też i dwadzieścia dolarów.


Rekin wielorybi czyli nieśmiały olbrzym

dzibuti16.jpgIm dłużej jestem w Dżibuti, tym bardziej mi się podoba. O tym, że tutejsza rafa to jedno z najciekawszych miejsc nurkowych, słyszałam nie raz. Teraz nadarza się okazja, aby to sprawdzić. -Świetnie się składa, bo organizuję rejs z nurkowaniem dla chłopaków z amerykańskiej Piechoty Morskiej - mówi mi Bruno Pardigon, szef agencji Dolphin Excursions i umawia się ze mną rankiem następnego dnia.

Moi nowi koledzy z oddziałów Marines okazują się bardzo sympatyczni, jednak nurkować… nie umieją. –Bądź co bądź jesteśmy z piechoty… - tłumaczą. – Ale chętnie ci pokibicujemy - dodają.

Schodzę pod wodę dwukrotnie, razem z czarnoskórym Mohammedem jako divemasterem. Mimo, że to wciąż Morze Czerwone, rafa nie jest aż tak bogata jak np. w Egipcie. Trochę ciekawych stworzeń jednak jest. Choćby ogromna murena, piękne skrzydlice i wielka, uwielbiana przez nurków ryba-Napoleon. Najważniejsze jest jednak pływanie z rekinami wielorybimi, na co wybieramy się już bez akwalungów, jedynie w płetwach, masce i z fajką. Wbrew skojarzeniom (bądź co bądź to rekiny) są one wyjątkowo łagodne. Wyglądem rzeczywiście przypominają wieloryby, tym bardziej że są naprawdę wielkie – osiągają do kilkunastu metrów długości!

dzibuti3.jpg–Pamiętaj, że są dość płochliwe. Nie zbliżaj się do nich bliżej niż na 3 metry i 4 metry w przypadku ogona. Inaczej je przestraszysz i zanurkują w głębiny. Jest tu kilkanaście sztuk. Niektóre z nich to niedawno narodzone młode… – przekrzykuje warkot silnika Mohammed i chwilę później daje znak do wskoczenia do wody. Mam z sobą podwodny aparat fotograficzny, ale nie łatwo jest „upolować” kolosa. To nie zoo – zwierzęta dość szybko odpływają, ale choćby dla tych kilku chwil kiedy mamy je niemal na wyciągnięcie ręki, warto było się tu zjawić.

W drodze powrotnej do portu czas wypełniają mi głównie rozmowy z kolegami z oddziałów Marines na temat piractwa w sąsiedniej Somalii. Część okrętów stacjonujących w porcie w Dżibuti wykorzystywana jest właśnie do walki z piratami. Nagle rozlega się gromki krzyk: -Fish! Big fish!!! Okazuje się, że na ciągniętą za łodzią żyłkę złowiła się olbrzymia dorada. Załoga statku błyskawicznie oprawia rybę – niedługo potem zachwycamy się doskonale przyrządzonym jej surowym mięsem.



Żołnierskie rozrywki

dzibuti10.jpgWykorzystujące strategiczne położenie Dżibuti oddziały amerykańskie, to tylko część wojsk stacjonujących w tym rejonie Afryki. Jest tu też oczywiście regularna armia dżibutańska, do tego Legia Cudzoziemska, no i ponad 2,5 tysięczne oddziały armii francuskiej. Francuzów jest tu w ogóle dużo – nic dziwnego skoro od lat 80. XIX wieku były to obszary kolonii francuskiej znanej jako Somali Francuskie, w 1967 roku przekształcone we Francuskie Terytorium Afarów i Issów (od nazw dwóch największych lokalnych grup etnicznych).

W 1977 roku Dżibuti uzyskało niepodległość, ale nie mając własnych kadr (w kraju nie ma żadnej uczelni wyższej), bez rozwiniętego przemysłu i bogactw naturalnych, gospodarczo jest mocno uzależnione od wspomagającej je Francji, a także Arabii Saudyjskiej. Niewątpliwie w rozwoju pomocny może stać się liczony na 28,5 km most, który według śmiałych planów ma  przez Morze Czerwone połączyć Dżibuti z Jemenem. Kiedy powstanie? Nie wiadomo…

Większość spotykanych przeze mnie białych, to żołnierze albo pracownicy na kontraktach. Najwięcej kontaktów towarzyskich mam z Legionistami, wśród których jest sporo Polaków. Wielu z nich to kulturalni chłopcy z wyższym wykształceniem, przeciwieństwo kojarzących mi się z Legią awanturników. – Jeśli mamy jechać do pracy na „zmywaku” w Londynie, wolimy służyć w Legii. Pieniądze większe, a przy okazji nauczymy się perfekcyjnie francuskiego, korzystamy z lekcji angielskiego, no i po 15-latach służby możemy odejść na francuską emeryturę – mówią. To od nich dowiaduję się o polskiej siostrze zakonnej w miejscowym kościele katolickim. Niestety, kiedy po niedzielnej mszy pytam o „Sister Dorota”, okazuje się, że właśnie wyjechała na urlop do… Polski.

dzibuti27.jpgBiałych w liczącej 700 tys. populacji Dżibuti jest zaledwie 5 proc., ale w stolicy rzucają się w oczy. Większość to właśnie żołnierze albo pracownicy (na ogół Francuzi) na kontraktach. Turyści pojawiają się rzadko. Po pracy czy służbie trzeba coś robić i wtedy właśnie, wieczorami, zaczyna się w stolicy huczne życie nocne. Z obsługi białych w barach, dyskotekach i co tu kryć – licznych domach publicznych (jeden „numerek” 30 dolarów), żyje duża część miejscowych plus przyjezdne Etiopki i Somalijki. Nic dziwnego, że niezależnie od widocznej Obama` mani (przejawem tego są np. T-shirty podobizną obecnego prezydenta USA czy malowanie na samochodach imienia „Obama”) jest też część społeczeństwa, która trochę z obawą podchodzi do jego rządów. Powód? Obama zapowiedział wycofywanie amerykańskich wojsk z egzotycznych placówek, a obywatelom Dżibuti, w tym także prostytutkom, wcale to nie na rękę.

Nie zawsze jednak „biały” to dla czarnoskórej dziewczyny wyłącznie szansa na zarobek. Przykładem prawdziwej, bezinteresownej love story z happy endem jest spotkana przypadkiem przesympatyczna Aisza.  Poznała swojego męża-Polaka kiedy służył w Legii, zakochana wyjechała z nim do odległej Polski i teraz stanowią bardzo szczęśliwą parę ze ślicznymi dziećmi (oglądam ich zdjęcia). Aisza już od 10 lat mieszka w Polsce, a spotykamy się w Dżibuti kiedy po raz pierwszy przyjechała odwiedzić rodziców.



Nad znikającym jeziorem


dzibiuti19.jpgW Dżibuti nie ma zabytków. Główny powód, dla którego warto tu przybyć, stanowią krajobrazy i ludzie. Właściwie poza stolicą, w której mieszka 400 tys. osób, czyli 2/3 populacji kraju, nie ma w tym kraju większych miast. Niemal całą powierzchnię kraju stanowi  pustynia, zaś w części środkowej i północnej góry (najwyższa z nich osiąga 2010 m n.p.m.).

Postanawiam zobaczyć słynne słone jeziora, stanowiące zresztą największą atrakcję kraju. Mina mi rzednie kiedy okazuje się, że do odległego, położonego na granicy z Etiopią Lac Abbé nie da się dojechać lokalnymi środkami transportu, a z braku innych turystów, nie ma jak zorganizować ekipy dzielącej koszty. Wypożyczenie samochodu nie wchodzi w rachubę, bo już pal sześć ewentualne problemy techniczne, ale skąd będę wiedziała jak jechać po nieoznakowanym pustkowiu?

Po długich negocjacjach (cóż, tanio nie jest) wyruszam w końcu na dwudniową wyprawę w towarzystwie specjalizującego się w takich eskapadach Houmeda. Asfalt jest tylko na części trasy, za to co i rusz mijamy przewrócone do rowu ciężarówki. Większość z nich jeździ na trasie do i z Addis Abeby, jako że Etiopia nie dzibuti24.jpgmając dostępu do morza korzysta z portu w Dżibuti (usługi portowe to jedno z głównych źródeł dochodów lokalnej gospodarki).

Wioska Kouta Bouya to ostatnia „cywilizacja”, o ile tak można nazwać osiedle, w którym dużą cześć stanowią namioty zrobione z żerdzi i wyplecionych z liści mat. Miejscowa ludność to Afarowie stanowiący około 35 proc. społeczeństwa, podczas gdy Issów (Somalijczyków) jest 60 proc. Głównym zajęciem Afarów jest wypasanie owiec, kóz i osłów. Pozwalają aby uwiecznić ich na zdjęciach. – Gadagej!  - dziękuję w ich języku.

Dochodzę do wniosku, że warto przyjechać nad Lake Abbé choćby dla samego zachodu słońca. Niezwykłe, malowniczo postrzępione skały i kryjąca się za nimi pomarańczowa kula zamieniająca niebo w wielką łunę, tworzą niesamowity spektakl. Jedyne co psuje nieco wrażenie, to chmary malutkich meszek. Są wszędzie – trudno nawet mówić, bo od razu ma się ich pełne usta.

Nocujemy na należącym do Houmeda campingu. Nie rozbijam namiotu – rozkładam się na powietrzu, zasypiając ze wzrokiem utkwionym na rozgwieżdżonym niebie…

dzibuti-gazela.jpgRano budzę się akurat na wschód słońca. Obsługa campu jeszcze śpi, turystów nie ma, jedyni ludzie jakich widzę to pastuszkowie wyganiający swoje stada. Niedaleko obozu stoją dwa osiołki smutno pochylone nad leżącym na ziemi obgryzionym łbem zapewne ich kuzyna. –Sprawka szakala! – mówi spotkany afarski chłopczyk.

Szybkie śniadanie i z jednym ze strażników campu idę nad jezioro oglądać flamingi. Jest tu ich mnóstwo – różowe ptaszyska w zastygłych pozach wyglądają wyjątkowo elegancko. No i wreszcie widzę wodę! Poprzedniego dnia nie widziałam, bo tam gdzie byłam - wyparowała! Słone jezioro bardzo szybko wysycha. Niedługo prawdopodobnie zupełnie zniknie pozostawiając po sobie jedynie białe, solne wykwity.

W drodze powrotnej spotykamy biegnące z gracją gazele, a potem podjeżdżamy jeszcze do tzw. Wielkiego Komina, czyli skały z położoną kilka metrów nad ziemią fumarolą, sprawiającą wrażenie jakby rzeczywiście był to komin wypuszczający dym.

Wieczorem wracam do stolicy; znowu mam bary i możliwość pogadania przez skype`a z rodziną. Tęsknię jednak za pustynią. Kombinuję jak dojechać do drugiego ze słonych jezior – Lake Assal. Krótki wywiad z uczynnymi lokalesami sugeruje, że łatwo nie będzie, ale spróbować nie zaszkodzi.



Jak zostałam dilerem…


dzibuti7.jpgMija kilka dni i znowu opuszczam Dżibuti City jedynie z podręcznym bagażem. Na części drogi mogę skorzystać z regularnego transportu, odszukuję więc stację postojową busów i… spędzam 3 godziny na czekaniu, aż busik się zapełni. Kiedy już się udaje zebrać komplet pasażerów (a właściwie nadkomplet, bo standardem jest że na dwóch siedzeniach siedzą 3 dorosłe osoby, a czasem jeszcze jedno dziecko), ruszamy. Dystans 50 km pokonujemy w cztery godziny, bo w międzyczasie dwa razy pojazd się psuje, raz zatrzymuje go policja a kierowca nie ma pieniędzy na mandat, czy raczej łapówkę (pasażerowie robią zrzutę) i raz czekamy aż kierowca załatwi jakąś prywatną sprawę.
W końcu wysiadam przy krzyżówce, od której mogę liczyć już tylko na autostop. W ciągu godziny mijają mnie tylko dwa wozy francuskiej armii, ale żaden z nich pożytek, bowiem jadą tylko na pobliski poligon. Na szczęście jest w tym miejscu mały szpital, przy którym powiewa hiszpańska flaga. Pracujące w nim lekarki, jedna z Peru druga z Argentyny, zapraszają mnie na obiad, podczas gdy jakiś miły starzec (pojęcie wieku w kraju gdzie średnia życia wynosi zaledwie 43 lata jest dość względne) obiecuje, że jak tylko będzie coś jechało, to zatrzyma i mnie zawoła.

Rzeczywiście, po dwóch godzinach mam transport! Dokładniej to samochód rozwożący khat, dzięki czemu mam możliwość zobaczenia, jak ważna dla lokalesów jest ta używka. Chcąc nie chcąc sama też korzystam – kierowca częstuje mnie liśćmi, a że nie wypada odmówić, to żujemy razem. Mamy do przejechania 50 km, co ciągnie się strasznie długo, bo co chwila stajemy przy czekających już na poboczu ludziach. W większości to pasterze – są biedni, ale na codzienną porcję khatu pieniądze znajdą, chyba że kierowca sprzeda im „na kreskę” (zapłacą potem kozą). Transakcje odbywają się błyskawicznie – kierowca uchyla okno, daje towar, odbiera pieniądze i dalej w drogę. Chcąc nie chcąc sama też korzystam – kierowca częstuje mnie liśćmi, a że nie wypada odmówić, to żujemy razem.



Słona biel

dzibuti5.jpgW końcu dojeżdżamy do Lac Assal. Najpierw jednak wyłania się piękny widok na Zatokę Tadżurską pośrodku której tkwi Diabelska Wyspa. To efekt bardzo dużej w tym rejonie aktywności geologicznej – dowodem tego jest również przebiegająca w tej okolicy szczelina, która powiększając się rocznie o średnio 2 cm, stopniowo odseparowuje część Dżibuti i Somalię od reszty Afryki. Może kiedyś państwa te staną się wyspami?

Po dojechaniu do osiedla nad jeziorem kierowca oddaje mnie w ręce szefa miejscowej żandarmerii (-On tu wszystkich zna…- wyjaśnia konspiracyjnym szeptem), a ten z kolei zawozi mnie do dyrekcji firmy wydobywającej sól polecając jednemu z bossów, aby obwiózł mnie po okolicy. Szczerze mówiąc bez samochodu niewiele bym zobaczyła.

dzibuti2.jpgZagłębienie w którym znajduje się jezioro, to wielka depresja: 152 metry poniżej poziomu morza. Przepiękne kolorystycznie wody otoczone są górami i polami lawy. Po drodze mijamy karawanę wielbłądów objuczoną workami – to już coraz rzadszy sposób transportu tutejszej soli. Sprawdzam czy biała tafla wyglądająca jakby była pokryta śniegiem to rzeczywiście eksploatowane od wieków „białe złoto”. Próba lizania wypada pomyślnie. Jeszcze do niedawna sól zeskrobywano ręcznie, teraz robią to wielkie maszyny należące do firmy z częściowo amerykańskim kapitałem.

Po licznych przygodach (na szczęście nie ma problemu z nocowaniem, bo poznani ludzie prześcigają się w zaproszeniach, u kogo mam nocować) docieram do Tadżury – sporej rybackiej wioski, z której w ciągu godziny można przepłynąć szybką łodzią do Dżibuti City (podróż lądowa, okrążającą zatokę drogą to ok. 200 km). Ledwo zdążam na zarezerwowany już wcześniej terenowy samochód pełniący funkcję zbiorowej taksówki miejscowych przemytników. Moim kolejnym celem jest Somaliland - w Afryce niezależny kraj, w naszym pojęciu – północna część Somalii. Z Dżibuti City do granicy jest zaledwie 20 km… Ale to już zupełnie inna opowieść.



KRÓTKO O KRAJU:

dzibuti1.jpgPowierzchnia: 23,2 tys. km2.
Ludność: 700 tys
Stolica: Dżibut City.
Języki: arabski i francuski, w użyciu jest też afarski oraz somalijski.
Religia: islam sunnicki
Czas: GMT +3 godziny, czyli w stosunku do Polski + 2 godziny
Waluta: frank dżibutyjski podzielony na 100 centymów; 1 USD = 176 DFJ
Telefon kierunkowy: +253

KIEDY
Najlepiej jechać w trwającej od połowy października do połowy kwietnia porze zwanej „zimną” – średnie temperatury wynoszą wtedy 25 stopni. W pozostałych miesiącach (maj-wrzesień) jest bardzo gorąco (40 stopni nie jest niczym szczególnym) i na dodatek panuje duża wilgotność.

WIZA
dzibuti11.jpgMimo, że większość zachodnich nacji może otrzymać ją po przylocie do Dżibuti City, Polacy muszą mieć wizę załatwioną wcześniej. Mogą to uczynić albo w ambasadzie Republiki Djbouti w Addis Ababie (ok. 30 dol.) albo w Warszawie, za pośrednictwem Ambasady Francji, za złotówkową równowartość 70 euro.

DOJAZD
Do stolicy Dżibuti można dolecieć z Paryża (bezpośrednie, ale bardzo drogie połączenia Air France), a także z etiopskich miast Addis Abeba i Dire Dawa (Djibouti Airways, Ethiopian Airways), z jemeńskiej Sany (Yemenia Airways), z Dubaju (Dualo Airlines), z Asmary w Erytrei (Eritrean Airlines), z Nairobi (Kenya Airways) oraz z różnych miast Somalii. Lotnisko znajduje się 5 km od miasta.

Aktualnie najtańszą ofertę na loty z Europy do Dżibuti ma KLM - za podróż z przesiadką w Amsterdamie oraz w Nairobi zapłacimy ok. 4000 zł. Można też dolecieć do Addis Abeby w Etiopii (bilety od ok. 2,4 tys. zł), a tam kupić bilet na lot Ethiopian Airways (ok. 240 dol. w jedną stronę). Z Addis Abeby da się dotrzeć do Dżibuti również drogą lądową - pociągiem (trzeba liczyć nawet 3-4 dni jazdy, cena ok. 20 dol.) albo autobusami i autostopem (ciężarówkami) – 2-3 dni.


Z BIUREM PODRÓŻY

Póki co nie ma w Polsce biur podróży oferujących regularne, grupowe wyjazdy do Dżibuti, choć od czasu do czasu udaje się zebrać grupę w Logos Travel (www.wyprawy.pl). Na miejscu bardzo pomocny jest mówiący po angielsku Francuz o imieniu Bruno – jego agencja „Dolphin Excursion” (www.dolphin-excursions.com) specjalizuje się głównie w rejsach wycieczkowych i nurkowych (m.in. z oglądaniem rekinów wielorybich), ale jeśli chcemy, pomoże nam też zorganizować wypad na pustynię i do słonych jezior.

KOMUNIKACJA

dzibuti13.jpgW Dżibuti City aż roi się od zielonych taksówek, którymi przejazd w granicach miasta wynosi 500 DJF (niezależnie od długości trasy, cena w jedną stronę). Dużo tańsze (ok. 0,40 DJF za przejazd) są mikrobusy którymi podróżują miejscowi. Do miast na prowincji kursują niewielkie autobusy, które ruszają na ogół po wypełnieniu się wszystkich miejsc (większość z nich odjeżdża w godzinach rannych). Przejazdy nie są drogie – np. za trasę Dżibiuti City – Ali Sabieh (ok. 100 km ale min. 3 godziny jazdy) płaci się 600 DJF, choć konduktor potrafi  doliczyć jeszcze drugie tyle za włożony na dach bagaż. Jeśli chcemy dostać się do miasteczek Tadjoura lub Obock, położonych w stosunku do stolicy po drugiej stronie zatoki, najlepiej skorzystać z szybkich łodzi wypływających z portu w Dżibuti City (cena 1000-1500 DJF za kurs w jedną stronę). Autostop jest możliwy, ale na niektórych odcinkach bywa dość trudny. Jeśli chcemy zobaczyć oddalone od cywilizacji miejsca takie jak np. Lac Abbé, musimy wypożyczyć samochód terenowy.


NOCLEGI

Tanich noclegów praktycznie nie ma! Najtańsze hotele to te, w których nocują somalijscy uchodźcy (za ok. 1000 DJF), ale bardzo trudno w nich o miejsca. Najbardziej znany hotel to Sheraton na obrzeżach Dżibuti City. Tańszą możliwością, przy głównym placu miasta jest trzygwiazdkowy hotel Menelik (tel. 350 982). Turystom niskobudżetowym można polecić „Banadir” tuż przy bazarze (tel. 354 998, 3500 DJF za pokój, łazienka na korytarzu).


JEDZENIE:

dzibuti26.jpgW centrum Dżibuti City jest bardzo dużo restauracji – od tanich knajpek dla miejscowych po bardzo ekskluzywne lokale oferujące kuchnię międzynarodową (pizze, dania chińskie, owoce morza etc., hamburgery). Również na prowincji nie ma problemu by znaleźć jakiś lokal. Ceny są bardzo zróżnicowane – za spaghetti w knajpce „dla miejscowych” zapłacimy 200 DJF, za taką samą porcję w klimatyzowanym lokalu dla białych – trzy razy tyle. Coca-cola i inne soft drinki to ok. 50-100 DJF, 1 litr wody w sklepie – 100 DJF.




WARTO WIEDZIEĆ:

dzibuti29.jpg* Jeśli chcielibyśmy z Dżibuti przedostać się do sąsiednich krajów – Erytrei lub Somalii (a dokładniej – do Somalilandu), upewnijmy się jaka jest aktualna sytuacja polityczna i czy przekroczenie granicy jest możliwe. Informacje, które wciąż można przeczytać w Internecie o możliwości wjazdu do Somalilandu po zapłaceniu 20 dolarów na granicy, są nieaktualne (wymagana jest wiza, którą można załatwić w Addis Abebie). Nie ma problemów z wjazdem do Etiopii, chociaż jeśli chcemy skorzystać z granicy lądowej, musimy mieć etiopską wizę. W przypadku przelotu samolotem wiza nie jest wymagana – załatwia się ją na lotnisku.
* Jak przystało na kraj muzułmański, dniem wolnym od pracy jest piątek. W dni robocze w środku dnia (od 12 do 14, czasem nawet do 16) trwa sjesta.
* Z Internetu można skorzystać tylko w Dżibuti City, gdzie w centrum jest dość dużo „Cyber Cafe”. Za godzinę surfowania w sieci zapłacimy ok. 300 DJF.
* Kraj jest ogólnie bezpieczny, za to w stolicy zmorą turystów są natrętni pseudo-przewodnicy, którzy za przymusowe towarzystwo i opowiadanie (nie przeszkadza im, że nie znamy francuskiego) życzą sobie słone napiwki. Na szczęście podczas awantur zwykle znajdują się uczynni lokalesi, którzy odganiają natręta.
* Zdarzają się problemy z fotografowaniem. Dotyczy to zwłaszcza meczetów oraz ludzi na bazarze – zwłaszcza kobiety nie życzą sobie zdjęć i należy to uszanować (choć są też panie, które same ustawiają się do pozowania).
* Ceny w Dżibuti są ogólnie wysokie, ale trudno się dziwić, skoro wszystko pochodzi z importu, od ropy po owoce czy napoje. Kupić można praktycznie wszystko – bardziej luksusowe towary, których nie ma na straganach, znajdziemy w supermarketach. Wszystko jest kwestią ceny.

ZDROWIE

Nie ma żadnych wymagań dotyczących szczepień, według miejscowych nie ma problemów z malarią.

AMBASADY

Nie ma w Dżibuti polskiej placówki dyplomatycznej. Kraj ten jest pod opieką ambasady RP w Addis Abebie w Etiopii.

PRZEWODNIKI:

- Lonely Planet: „Ethiopia, Eritrea and Djibouti“ (uważajmy aby nie kupić starego wydania w którym są informacje tylko o Etiopii i Erytrei, BEZ Dżibuti)
- „Djibouti” – całkiem dobry przewodnik paryskiego wydawnictwa Jaguar wydany w wersji francusko- i anglojęzycznej, do kupienia w informacji turystycznej i księgarniach w Dżibuti City za ok. 30 dol.

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!