Image
Image
Image
Image

Blog afrykański - cz. II

DZIENNIK Z WYPRAWY DO RWANDY, UGANDY, BURUNDI PO RAZ DRUGI - JESIEŃ 2009



Pierwsza część wyprawy (od 18 listopada do 1 grudnia) - wyprawa z grupą (ja jako pilot) do Burundi, Rwandy i Ugandy, druga część - treking i wspinaczka w górach Ruwenzori (od 2 grudnia już tylko z Adasiem S.)


Uwaga! Ponieważ część trasy się pokrywa z blogiem afrykańskim z lipca (można go przeczytać tutaj ), nie powtarzam już informacji zawartych na tamtym wcześniejszym blogu. Piszę raczej o tym co nowe, lub co się zmieniło.

1 grudnia
W Kampali, tuż przed wylotem


ruw-szczyt.jpgW skrócie: Margherita (5100 m) zdobyta, i to w trudnych warunkach pogodowych. Bardziej jednak dał nam w kość inny, niższy szczyt - Mt Baker (4800 m z hakiem). Teoretycznie prosty technicznie udowodnił, że nie ma łatwych gór. Uznając,że rozsądek ważniejszy niż ambicje, zdecydowaliśmy się wycofać z ataku 200 m przed szczytem. Mimo to i tak zaliczyłam mały wypadek, który skończył sie akcją ratunkową, ale to już oddzielna historia.

 


Szczegóły - na wydzielonym blogu tylko o Ruwenzori, który można znaleźć klikając tutaj .

2 grudnia
Kampala-Kasese


Wczoraj późnym wieczorem moja grupa odleciała do kraju. Muszę szczerze przyznać, że zrobiło mi sie smutno, bo to naprawdę była fajna ekipa. Całą drogę z lotniska do Kampali (bo oczywiście odprowadziłam grupę na lotnisko), myślałam o nich. Aż szkoda mi się zrobiło, że mając jako pilot na głowie nawał różnych spraw, brakuje czasu, by pogadać ze wszystkimi na spokojnie, a to akurat byli ludzie z którymi aż przyjemnie było spędzać czas.

Do Kampali dojechałam ok. 23-ej. Z lotniska zabrałam się z Seradżem, naszym kierowcą, który wracał do miasta. Zgodnie z umową na uzgodnionym wcześniej rondzie czekał na mnie Adaś, bo ani nie wiedziałam, w którym miejscu mamy załatwiony nocleg, a poza tym dzielnica w której zamieszkaliśmy, do najbezpieczniejszych nie należy (zwłaszcza nocą).

W hotelu (20 tys. szylingasów, czyli 10 dolców za pokój 2-osobowy) chyba dawno, albo może nawet nigdy nie mieli mzungu (białych), bo ogólnie wszyscy wydawali się być zaskoczeni naszym widokiem. Swoją drogą to chyba po części hotel na godziny, bo tuż obok jest klub z dyskoteką, no a wiadomo jak to bywa na imprezach.

u-bus.jpgRano nie pospaliśmy, bo o 5.45 byliśmy już na dworcu autobusowym. Zależało nam, by jak najszybciej dotrzeć do Kasese, miasta z którego startuje się na trekkingi i wspinaczkę w górach Ruwenzori, tak więc ucieszyliśmy się uprzejmą informacją od jakiegoś naganiacza, że autobus dosłownie zaraz odjeżdża. Czym prędzej władowaliśmy się do środka, tak podekscytowani naszym szczęściem, że nawet nie przyszło nam do głowy, aby sprawdzić wiszącą na przodzie tabliczkę z miejscowością docelową!

Oczywiście autobus wcale zaraz nie odjechał, bo słowo “zaraz” w Afryce jest pojęciem dość abstrakcyjnym i w tym przypadku oznaczało jeszcze godzinę czekania. Początkowo naiwnie myślałam, że przynajmniej rozłożymy się wygodnie na kilku siedzeniach, ale okazało się że powód czekania to zebranie kompletu, a właściwie nadkompletu pasażerów (bo część stała), co oznaczało że o komforcie kilkugodzinnej jazdy trzeba było zapomnieć.

Tradycyjnie zanim ruszyliśmy, przez autobus przewinął się jeszcze  tłum różnych sprzedawców. Próbowano nam wcisnąć dosłownie wszystko – od bananów i torebek z orzeszkami ziemnymi, po kalendarze z Chrystusem i mega uniwersalną maść na hemoroidy w połączeniu z bólem głowy.

u-handel.jpgO siódmej z minutami nareszcie ruszyliśmy! Wcześniej jednak skasowano nas na 25 tys. szylingów czyli jakieś 15 dolców, co wydawało mi sie jak na Ugandę dziwnie wysoką ceną,  ale wytłumaczyłam sobie, że to widocznie autobus ekspresowy. Po kilkunastu minutach podróży, w trakcie których zatrzymaliśmy się trzy razy, wiedziałam już, że co jak co, ale ekspres to na pewno nie jest!

Żeby się nie denerwować (no bo czas uciekał, a my raczej wolno przybliżaliśmy się do celu) postanowiłam odespać zarwaną noc, co łatwe nie było, bo kierowca puścił na cały głos afrykańskie disco polo, a my mieliśmy jeszcze stereo, gdyż z ryczącym głośnikiem konkurował siedzący na tylnym siedzeniu, jak to nazwał Adam, „samorodny talent”.

Około 12-tej, kiedy dojechaliśmy do jakiegoś dużego miasta i wiedziałam już że na 13-tą w Kasese nie będziemy (tak zapewniano nas na dworcu gdy kupowaliśmy bilety), przyszedł konduktor i oznajmił, że mamy natychmiast wysiadać, bo… ten autobus do Kasese nie jedzie! Kiedy naskoczyłam na niego dlaczego w takim razie sprzedał nam bilet do Kasese, wymamrotał, że jakiś „problem”, a właściwie to „no problem”, bo jego kolega (tu pokazał na jakiegoś kolesia) wsadzi nas w inny autobus, za który zapłaci i do celu szybko dotrzemy. W owe „szybko” już przestałam wierzyć, ważne jednak było, by w ogóle dotrzeć.

u-matatu.jpgTymczasem "kolega" zaprowadził nas do jakiejś szopy i powiedział, że idzie zorientować się co i jak, i zaraz przyjdzie. Oczywiście nie zobaczyliśmy już ani jego, ani obiecanych pieniędzy na bilet. Jak już dotarło do mnie, że wszystko to jedna wielka intryga (no bo wpakowano nas do autobusy jadącego zupełnie gdzie indziej, skasowano nas z nadwyżką za podróż nie tam gdzie chcieliśmy, a po wysadzeniu nas pewnie jeszcze raz sprzedano nasze miejsca) wkurzona chciałam wziąć za chabety konduktora-krętacza, no i omal nie pobiłam tego co powinnam!  Otóż nie wzięłam pod uwagę, że nasz autobus już pojechał, a na jego miejscu stał kolejny z Bogu ducha winnym innym konduktorem. No cóż, pdróżnianie czarnoskórych lokalesów to dla białego jednak problem. Nie dość, że tamtego nie nauczyłam, że nie należy oszukiwać mzungu, to jeszcze musiałam przepraszać tego niewinnego.

Ostatecznie wsadzono nas do załadowanego pudłami matatu (mikrobusu), ma się rozumieć za nasze pieniądze, ale zanim ruszyliśmy najpierw trzeba było przeładować owe pudła (no bo jak leżały na siedzeniach, nie można było zabrać pasażerów, a przecież nie można przepuścić okazji dodatkowego zarobku). Jak już to zrobiono, krążyliśmy trzy razy dookoła miasta, by zebrać pasażerów. W sumie zajęło to kolejne 1,5 godziny.

Wśród pasażerów matatu oprócz lokalesów były dwie Holenderki! Dziewczyny od dwóch miesięcy podróżują po Afryce, ale jak stwierdziły, dotąd nie spotkały w matatu innych mzungu. Tak w ogóle to w matatu na 14 miejscach podróżowało 21 pasażerów, co kojarzyło się z puszką ściśniętych sardynek. W międzyczasie dopadła nas naprawdę straszna tropikalna ulewa, co doprowadziło do rozpaczy Holenderki, których niezabezpieczone od deszczu plecaki jechały na dachu (nasze jakimś cudem zmieściły się do bagażnika).

u-rownik.jpgWysiedliśmy w Kikorongo, małej osadzie na rozwidleniu dróg w kierunku Konga. Nie Kongo jednak nas interesowało, lecz oddalony o kilkaset metrów równik, na którym ja już byłam kilka dni temu z grupą, ale chciałam żeby Adam też zobaczył to miejsce. Po krótkiej sesji zdjęciowej złapaliśmy fajnego stopa – do Kasese dojechaliśmy na pace ciężarówy, w towarzystwie wracających z pracy robotników. Szczerze mówiąc była to dużo wygodniejsza jazda niż w matatu, no bo i naturalna klima, i nogi można było normalnie wyciągnąć.

u-kasese.jpgPobyt w Kasese, zaczęliśmy od poszukiwań biura wydającego zezwolenia na wspinaczkę w górach Ruwenzori, chociaż mieliśmy wątpliwości czy o godz. 17 jeszcze ktoś w takim biurze pracuje.  Tymczasem ludzie z biura sami nas znaleźli! Fakt, wiedzieli z e-maili, że tego dnia mamy się zjawić w Kasese. W każdym razie akurat szliśmy dziarsko z naszymi plecakami, kiedy podjechali terenowym autem i powiedzieli byśmy się ładowali, to nas podrzucą.  Miłe zaskoczenie. Umówiliśmy się, że jutro o 8.30 startujemy w góry.

Zakwaterowaliśmy sie w „Białym Domu” (White House)! Tak nazywa się sympatyczny guest house (hotelik), który rzeczywiście jest biały. Całkiem sympatyczne miejsce i stosunkowo tanie - 25 tys. szylingów czyli ok. 15 dolców za dwójkę z czystą pościelą i łazienką z gorącym prysznicem, a do tego – ze śniadaniem.

 

1 grudnia, wtorek
Entebe – Wyspa Szympansów – Kampala


Za kilka godzin moja kochana grupka (bo to naprawdę super fajna grupa) wraca do kraju, a my z Adamem zaczynamy część globtrotersko-górską. Adaś zresztą już się od nas odłączył i pojechał do Kampali, żeby kupić bilety na poranny autobus (chcemy wyruszyć o 5 rano) i kupić coś na śniadanie. Jak odprowadzę grupę na lotnisko, dojadę do niego (grupa wylatuje późnym wieczorem).

Myślałam, że przynajmniej przed górami porządnie się wyszoruję, ale gdzie tam – mimo, że grupa zakwaterowana jest w hotelu za 70 dolców, czyli jak na warunki afrykańskie wcale nie tanim, wody ciepłej jak zwykle nie ma, a zimna też leci tak, że trudno to nazywać prysznicem. Coś czuję, że następna prawdziwa kąpiel będzie dopiero w Polsce, bo po pożeganiu z grupą zejdziemy na standard hoteli za kilka dolców, a to tym bardziej dobrych warunków sanitarnych nie wróży.

u-wysepka.jpgCo do atrakcji dzisiejszego dnia to byliśmy na położonej na Jeziorze Wiktorii Wyspie Szympansów. Wypłynęliśmy z opóźnieniem, bo rano lało jak z cebra, grzmiało i na jeziorze była fala, ale jak to tutaj bywa – szybko się wypogadziło i w końcu można było wsiąść na łódź. Płynie się kawał drogi, godzinę z hakiem, ale miejsce jest fajne.  Właściwie to jest to szympansi sierociniec, bo wszystkie małpki (poza jedną, tutaj urodzoną) zostały przywiezione po stracie swoich rodziców. 

Powody zabijania szympansów są różne. Zazwyczaj chodzi o sprzedaż szympansich maluchów w prywatne ręce, jako zwierzątko domowe czy do robienia biznesu (np. w cyrkach). Czasem, jak np. w Kongo, szympansy (i goryle też) po prostu się zjada. Często też korzystają z części ich ciała miejscowi szamani, którzy palce, paznokcie, uszy, zęby – niemal wszystko, wykorzystują jako specyfiki w swoich magicznych praktykach.

u-szympansy.jpgTeraz w sierocińcu są 42 szympansy. Każdy ma swoje imię, a ich opiekunowie znają nawet ich mowę (naprawdę umieją się z nimi porozumiewać). Byliśmy na karmieniu małpek – wygląda to tak że stoi się na specjalnej platformie, a dyżurny ranger rzuca im różne owoce. Ciekawe zachowania można przy tym zaobserwować. Jest na przykład szympans o imieniu Edi, który ma zwyczaj rzucania w ludzi kamieniami lub gałęziami (nas oszczędził). Inny chodził na dwóch nogach – takie zachowanie ma miejsce wtedy, kiedy szympans chce więcej widzieć, albo ma zajęte ręce. Jeszcze inny stawał i się przeciągał – ponoć w ten sposób chciał zwrócić na siebie uwagę. Ciekawie wyglądała też sytuacja kiedy z drzewa schodził samiec alfa, czyli dominujący w grupie. Na ziemi witała go wataha szympansiego plebsu. Samiec alfa ma prawo decydować o rozdziale jedzenia. Jeśli uzna, że któryś z członków stada ma go za dużo, zabiera jedzenie.

Szympansy na wolności żyją około 45 lat, ale w niewoli nawet 20 lat dłużej (no bo i dobre jedzonko, i warunki lepsze). Samica zaczyna rodzić młode w wieku kilkunastu lat (11-13), a potem jak się maluch urodzi to karmi go przez 5 lat!

Szkoda, że nie było szans, aby pójść na tzw. spacer z szympansami. Niestety to dość droga przyjemność – 400 dolców od głowy za godzinę takiego spaceru, a do tego rezerwację trzeba robić z dużym wyprzedzeniem, przedstawiając przy okazji zaświadczenia o różnych szczepieniach plus rentgen płuc (chodzi o to, by nie zarazić szympansów ludzkimi chorobami).  Ci, którzy się zdecydują, mają małpki w zasięgu ręki, czy nawet głowy, bo te wskakują na głowy, ramiona i traktują ludzi jak członków stada.u-velvet.jpg

Po powrocie na stały ląd grupa miała czas wolny, a ja wybrałam się do miejscowego Ogrodu Botanicznego (z grupy nikt iść nie chciał). Właściwie jest to park z płatnym wejściem – szkoda że nie ma tabliczek informujących co za rośliny się ogląda, a zresztą i tak nie było tam nic takiego co by mnie rzuciło na kolana. Jedyne co było ciekawe, to kolejne małpki, takie malutkie i bardzo ruchliwe. Ich angielska nazwa to vervet monkey, a po polsku: werwety, czy jak kto woli koczkodany tumbili (rodzina makakowatych). Upatrzyłam sobie śmieszną rodzinkę – samica iskała małżonka, a dookoła nich bawił się rozpierany energią maluch. Po pewnym czasie musiałam się wycofać, bo wokół mnie zaczęło się gromadzić coraz więcej małp, które stawały się coraz bardziej śmiałe. Bałam się, żeby któraś na mnie nie skoczyła, bo głupie pogryzienie czy zadrapanie mogłoby oznaczać konieczność wizyty u lekarza i być może branie zastrzyków przeciw wściekliźnie.   

 

30 listopada, poniedziałek
Jinja – Kampala - Entebe


Kupiliśmy gaz! Czyli mamy w górach na czym gotować! Dokładniej to gaz kupił Adaś, jeżdżąc po centrach handlowych na boda-boda (popularna tu tania taksówka w postaci motoru zabierającego pasażera). Niestety musieliśmy odpuścić szukanie butli typu epi-gas, czyli pasującego do palnika jaki posiadam, bo takich tu jak się okazuje nie ma (a przynajmniej wszyscy tak mówią). Trzeba było zainwestować w nowy (i drogi) palnik – do tzw.  blueta, bo do niego butle udało się zdobyć (też z trudem).

u- j nil.jpgCo do programu turystycznego z moją grupą to zaczęliśmy dziś od wybrania się nad tzw. źródła Nilu. Ugandyjczycy utrzymują oczywiście, że to właśnie te właściwe i w ogóle słyszeć nie chcą o tym że to co pokazywano nam w Burundi to też źródła słynnej rzeki. W rzeczywistości źródło burundyjskie daje początek jednemu z dwóch strumieni tworzących po połączeniu rzekę Kagerę. Kagera wpada do Jeziora Wiktorii, a potem kolejna rzeka która wypływa z Jeziora Wiktorii to już Nil. Dokładniej chodzi o Nil Biały, zwany Nilem Wiktorii. Ponoć rzeka ma stąd do ujścia w Morzu Śródziemnym około 4 tys. mil, co zajmuje jej 3 miesiące.

Jako owe źródło miejscowi przewodnicy pokazują mały wir przy wysepce na której nic nie ma. Równie dobrze mógłby to być każdy inny wir, tyle że do tego przy wysepce można dostać się jedynie łodzią, którą trzeba wynająć, no i w rezultacie interes kwitnie. Zresztą za dojazd do brzegu Nilu z widokiem na źródła też się płaci – 10 tys. szylingów ugandyjskich czyli 6 dolców (cena dla cudzoziemców, czyli mzungu, bo lokalesi płacą jakieś grosze). Na brzegu jest też symboliczyny pomniczek ku czci Mahatmy Gandhiego, którego w 1949 roku prochy rozsypano nad Nilem, jako świętą rzeką.
  
u-kasubi.jpgWyjeżdżając z Jinjy mieliśmy przeprawę z policją. Chodziło o rzekome zdjęcia ściśle tajnej tamy. Nie ma żadnych znaków że zdjęć robić nie można, ale ponieważ miałam już taką sytuację z grupą lipcową, uprzedziłam żeby nic nie fotografować. Mimo to i tak nas zatrzymali, upierając się że ktoś zrobił zdjęcia. Na nic się zdały tłumaczenia że nie robiliśmy zdjęć, że mogą przejrzeć aparaty itp. Po godzinie dyskusji i czekania David dał im łapówę.  Mogliśmy jechać dalej.

Większą część dnia spędziliśmy w Kampali, czyli w stolicy. Przejechaliśmy koło Parlamentu (kolejny obiekt ściśle tajny, bez możliwości fotografowania), potem zwiedziliśmy pałac-grobowiec króla Ugandy, a właściwie Bugandy (tak nazywało się to państwo wcześniej). Pisałam już o tym miejscu na blogu z lipca. Do ciekawszych informacji usłyszanych teraz należało to, że dopiero w latach 30. XX wieku roku król wprowadził przepis u-dzidy.jpgpozwalający kobietom   a) jeździć na rowerze   b) pić piwo!   c) jeść jaja i kurczaki! Panowie mieli do tego prawo zawsze.

Dzisiejsza Buganda to jedno z pięciu królestw na które podzielona jest Uganda. Król Bugandy ma dwa pałace – jeden reprezentacyjny (Mengo), drugi stanowiący jego rezydencję mieszkalną. Niezależnie od podziału na królestwa jest jeszcze w Ugandzie podział na klany – jest ich 52. Nasz przewodnik z pałacu-grobowców Kasubi należy do klanu Pasikoników i dlatego nie je tych uroczych owadów (tym, którzy nie czytał opisu poprzednich dni wyjaśniam: w Ugandzie jada się smażone pasikoniki).  Jeśli chodzi o inne klany to są m.in. Papugi, Małpy, Lwy itp.

Po obiadku był jeszcze czas na zakupy pamiątek na bazarku Africa Craft. W lipcu kupiłam na nim fajną rzeźbę, ale ponieważ nie za bardzo miałam na czym ją postawić, więc tym razem zainwestowałam w tradycyjny bębenek który będzie służył jako podstawka.

 

29 listopada, niedziela
Jinja – rafting na Nilu


u-raft.jpgPrzeżyliśmy! Momentami było naprawdę mocno adrenalinowo i serca biły jak dzwon (ze strachu), ale jakoś się udało! Mowa o raftingu na Nilu czyli spływie pontonami, przez tutejsze bystrza i wodospady. To jedno z „kultowych”, bo najbardziej znanych i zarazem najtrudniejszych na świecie miejsc do tego typu zabaw,  trudnością porównywalne do raftingu na Zambezi  (są też tacy, którzy znając obie rzeki, twierdzą, że Nil jest trudniejszy).

W sumie na odcinku o długości według lokalesów 35 km, a według moich obliczeń mniej więcej 20-sto kilometrowym, pokonaliśmy 9 progów (bystrzy), przy czym aż trzy miejsca „piątkowe”. Chodzi o skalę trudności rzek – ocenia się je od 1 do 6, przy czym szóstka jest dla pontonów ze względów bezpieczeństwa niespławna.

Widzieliśmy jeden taki szóstkowy wodospad – po prostu biała kipiel, wiry i fale. Ten odcinek obchodziliśmy (przenosiliśmy pontony), potem spływając w dolnym odcinku jego bokiem (bok był wyceniony jako „czwórkowy”).

u-raft3.jpgMieliśmy na naszą grupę dwa pontony – obydwa zaliczyły wywrotkę, a z każdego po drodze wypadło kilka osób (chodzi o wypadnięcia poza wywrotkami).  Dobrze że wcześniej, w ramach instruktażu na spokojnej wodzie, zaliczyliśmy wywrotkę - szkoleniową, bo przynajmniej każdy wiedział jak się zachować w takiej sytuacji.
 
Najtrudniejszy okazał się wodospad-próg „Big Brother” („Wielki Brat”), albo inaczej „Silverback” („Srebrnogrzbiety” – tak samo jak mówi się o samcach alfa w gorylim stadzie). Są przy nim cztery potężne fale stawiające ponton „dęba”, dosłownie do pionu. Właśnie tam go nam wywróciło. Prawie wszyscy z ekipy zdążyli się złapać linek ratunkowych pontonu, poza Adamem, którego odrzuciło gdzieś daleko, więc wyłowił go dopiero kajak (płynęło z nami kilku kajakarzy-ratowników).

u-raft6.jpgJednak najwększe wrażenie zrobił na wszystkich z nas wodospad „Overtime” gdzie są dwa pionowe uskoki – jeden o wysokości trzech, drugi sześciu metrów. To było naprawdę mocne! Już na jakiś czas przed dopłynięciem słyszeliśmy huk wodospadu. Potem woda zrobiła się spokojna, tylko unosząca się para wskazywała że w dole, tam gdzie nasz wzrok nie sięga, jest jakaś straszna kipiel. Może i dobrze, że wcześniej nie widziałam zdjęć tego miejsca. No ale muszę powiedzieć że załogę mieliśmy mocną – nikt nie panikował, wszyscy dograli się z wiosłowaniem, do tego był też naprawdę świetny instruktor-kapitan (Moses), więc jakoś poszło.

Oczywiście nie cały czas były bystrza. Były też kilkukilometrowe odcinki spokojnej wody, gdzie sami z siebie wyskakiwaliśmy do wody. Zrezygnowaliśmy z pływania dopiero, jak zobaczyliśmy krowie odchody spływające wprost do rzeki. A tak w ogóle to ciągle mieliśmy jakąś zwierzęcą obstawę – na ogół były to kormorany, rybołowy, a na jednej z wysp – ogromna jaszczurka (ponoć niegroźna).

u-raft1.jpgNa końcu też było nieźle. Na szóstkowy wodospad popatrzyliśmy wprawdzie tylko z brzegu, za to potem przepłynęliśmy jego bokiem, co i tak oznaczało mocną czwórkę. Szczerze mówiąc jak zobaczyłam tą białą kipiel, to myślałam, że to żart, że mamy tamtędy spływać. Głupio mi się jednak było przyznać, że się boję, no bo trochę wstyd żeby pilot grupy siał panikę. Wyszło super! Tym razem nawet już nikt wypadł!

Byłam na wielu raftingach, ale ten na Nilu nie ma porównania z żadnym poprzednim. Trudny, a zarazem fajny. Ze względu na trudność mogą nim spływać jedynie osoby pełnoletnie. A co do trudności - kiedy pytaliśmy naszego instruktora o to, co nas czeka, cały czas była tylko jedna jedna odpowiedć: "very easy" ("bardzo łatwo"). 

Swoją drogą ciekawa jest historia pokonywania tego odcinka Nilu. Zaczęło się od tego, że miejscowa młodzież odkryła, że spływanie to fajna zabawa. Ponieważ nie mieli ani kajaków, ani pontonów, na początku wskakiwali do wody z pustymi kanistrami! W 1995 roku powstała pierwsza firma raftingowa (Adrift), a potem jeszcze trzy kolejne. Pytałam jak to będzie z raftingiem w przyszłości, kiedy powstanie na Nilu kolejna tama (część konstrukcji już stoi). Podobno „hakuna matata” (czyli po naszemu: „no problem”) – po prostu raftingi będą organizowane na dalszym odcinku, poza tamą.

 

28 listopada – sobota
Kibali Forest National Park- Kampala - Jinja


Już jesteśmy nad jeziorem Wiktorii. To największe jezioro Afryki, trzecie co do wielkości jezioro świata. Powierzchniowo (ma 88,8 tys. km kw.) jest ponad dwa i pół raza większe niż Rwanda. Bliskość jeziora odczuwamy głównie po niesamowitej ilości komarów i meszek – w każdym razie na moim łóżku trup ściele się gęsto. Coś mi się wydaje, że ciężko będzie usnąć, bo zza okna nadaje chór żab (koncert na tysiące gardeł), a z piętra poniżej dobiegają głośne odgłosy hinduskiego wesela (w tym rejonie żyje bardzo dużo Hindusów).

u-herbata.jpgDziś spędziliśmy praktycznie cały dzień w drodze. Przerywnikiem był postój na jednej z licznych tutaj plantacji herbaty  gdzie akurat trwały zbiory (o dziwo pracowali praktycznie sami faceci). Na obiad byliśmy już w Kampali, gdzie zjedliśmy lunch`yk składający się z typowo afrykańskich potraw (papka z matoke, czyli zielonych bananów, fasola, jakieś mięcho, chyba kozie, ale najlepsza była przypominająca efekty rozwolnienia pasta z orzeszków ziemnych).

Podczas przerwy dołączył do nas Adam, czyli mój kumpel z którym idę w góry Ruwenzori. Adam przyleciał z Polski przedwczoraj, ale wczoraj cały dzień spędził na szukaniu butli gazowych (tzw. epigasów). Dzisiaj w jednym z domów handlowych szukaliśmy już razem i też nic. Powoli tracę nadzieję, że znajdziemy.

 

27 listopada – piątek
Kibali Forest National Park
 

Po obiedzie


u-szymps.jpgRano byliśmy na szympansach. Tutejszy park narodowy (Kibali Forest N.P.) słynie z nagromadzenia różnych małp naczelnych (jest ich tu 13 gatunków, chociaż goryli nie ma), więc wypadało przynajmniej niektóre zobaczyć. W sumie na terenie 795 km kw. (tyle liczy park) żyje ok. 1450 szympansów, przy czym turystów dopuszcza się do ok. 120 z nich, 200 zostawia się naukowcom, zaś reszta pozbawiona jest przywileju gwiazdowania i pozowania do zdjęć. Na szczęście nie przypomina to żadnego zoo – szympansy żyją tak jak im nakazuje natura, co oznacza, że wcale nie tak łatwo je wytropić, a jak już się uda, to i tak są dość daleko.  Rangersi informują wprawdzie, że nie można się zbliżać do szympansów na bliżej niż 8 m, ale na ogół skaczące w koronach drzew małpy są w odległości dobrych kilkudziesięciu metrów. Co do zaleceń rangersów, to tak samo jak przy gorylach, tutaj też nie można przy fotografowaniu używać lampy błyskowej, nie można  jeść w obecności zwierząt, i tak jak tam, ze względu na boleśnie gryzące czerwone mrówki, zaleca się włożyć spodnie w skarpety.

u-szympa1.jpgJeśli chodzi o chodzenie po dżungli, to my (moja grupka) mieliśmy szczęście, bo nasz przewodnik doprowadził nas do miejsca gdzie była szympansia rodzinka jedynie po 15 minutach chodzenia.  Inni mieli gorzej, bo chodzili dobrą godzinę, aż w końcu przyszli do nas. Szympansy wcale się nami nie przejmowały - objadały się owocami (leśnymi figami), resztki zrzucając na ziemię (pewnie chciały wcelować w nasze głowy), jedna z małp nawet sobie z góry siknęła, była też jedna obejmująca się parka (wciąż mowa o szympansach). Niestety, wszystkie te scenki działy sie na tyle daleko, że zrobiłam zaledwie kilka zdjęć, bardziej dla zasady niż dlatego, że warto było.  A co do tej parki – nie wiemy jak się akcja rozwinęła, ale dowiedziałam się od rangersów, że u szympansów serce nie sługa , więc za każdym razem samica kopuluje zwykle z innym partnerem. W okresie rui może przerobić nawet dziesięciu w ciągu dnia, przy czym sama decyduje z którym chce, a tych którzy jej nie pasują, odprawia z kwitkiem. Informacja dla głębiej zainteresowanych tematem (jak moja grupa): penis szympansi jest większy od gorylego – długość mojego palca wskazującego plus jeszcze na dokładkę kilka centymetrów.

u-pawian.jpgOprócz szympansów w tutejszej dżungli można zobaczyć jeszcze inne małpy, m.in. czerwonogonowe (red tail monkey – widzieliśmy, choć też z daleka), vervet monkey (nazwa angielska odmiany koczkodanów), colobusy, czyli inaczej gerezy, pawiany i śmieszne, wielkookie (bo to zwierzątka nocne) bushbabies (inaczej: galago), które mają zaledwie 12 cm i ważą 60 gram. Oprócz tego jest tu jeszcze 250 gat. motyli, słonie (widzieliśmy odchody), bawoły i różne antylopy.

Z lasu wygoniła nas burza.  Nawet ciekawie to wyglądało, bo jedynie po szumie wody zorientowaliśmy się, że nadciąga ściana wody. Na szczęście jak to w dżungli - dach z liści sprawia, że choć korony drzew toną w deszczu, to na dół dolatują tylko nieliczne krople.

W drodze powrotnej, czyli już jadąc naszym terenowym busem, zatrzymaliśmy się jeszcze przy pawianach. Jest ich tu mnóstwo. Najlepsze są matki z małymi przyczepionymi do ich grzbietu lub brzucha.


Wieczorem

u-bazarek.jpgAle fajny spacer sobie zrobiliśmy.  W ramach poznawania okolicy poszliśmy do pobliskiej wioski, gdzie trafiliśmy na mini-targ, a potem posiedzieliśmy w lokalnym sklepie, który służy również za knajpkę. Knajpy jako takiej w wiosce nie ma, za to w każdym sklepie jest stolik i dwie ławeczki i to właśnie są owe knajpki. Asortyment towarów na tutejszych półkach sklepowych sprowadza się do: woreczków foliowych z solą, cukrem z trzciny cukrowej,  poza tym są pojemniczki z jakąś margaryną do smażenia, mydło w kostkach i proszek OMO (ten nawet oryginalnie zapakowany). No i oczywiście jest ugandyjskie piwo, w związku z czym w ramach wspierania lokalnej produkcji spróbowaliśmy jak smakuje „Bell” oraz „Eagel”.

Najgłośniejszym miejscem w wiosce jest szopa telewizyjna. Właściwie to chodzi o niewielki pokoik, który sprawia wrażenie jakby się miał zaraz rozlecieć, więc pojęcie „szopa” jest jak najbardziej adekwatne. Ponieważ mało która chałupa ma prąd, towarzystwo schodzi się do takiej szopy i za jakąś opłatą ogląda telewizję lub film z video.  Chętnych nie brakuje, zwłaszcza z u-dzieci.jpggrona młodzieży, choć publika to sami faceci  (chyba, że akurat tak przypadkowo trafiam). W ramach efektów audio, telewizor jest włączony na maksa mocy w głośnikach, więc zlokalizować taki salon TV nie jest wcale trudno.

Na koniec zajrzeliśmy jeszcze do budy, gdzie siedział tłum trochę starszych facetów (no bo młodsi byli na telewizji), pijących jakąś brunatną ciecz, która wyglądała na wino bananowe. Panowie mnie uprzejmie i hojnie ową cieczą poczęstowali, z jakiejś ogólnej szklanki i wspólnej słomki, od razu życzliwie informując, że nie jest to napój dobry dla mzungu (tak się w tej części Afryki mówi o białych).  Oczywiście nie zniechęciło mnie to do spróbowania, ale fakt że smakowo to dość mocne przeżycie. Na szczęście Piotrek miał ze sobą żelazną porcję whisky, więc mogłam się od razu odkazić. 

u-lodz.jpgPobyt w „pubie”  skończył się niestety niezbyt miło, bo ktoś z naszych wyciągnął aparat, co lokalesów mocno wkurzyło. Nie pozostało nic innego jak się grzecznie wycofać. A co do lokalesów to miejscowy lud to plemię Batoro, mówiące swoim własnym językiem i wchodzące w skład Królestwa Toro (jedno z kilku królestw, które wyróżnia się w Ugandzie). W zeszłym roku mieli koronację nowego króla.

Ok, włączyli prąd, więc  muszę zabrać się za ładowanie baterii (komórka, aparat). Wszyscy czekaliśmy od rana na ten moment, bo jak się okazuje, w obecnych czasach jesteśmy już uzależnieni od elektryczności. Mimo, że mieszkamy w bardzo przyzwoitym miejscu (Chimps Guest House), prąd jest teoretycznie od godz. 18 do północy, ale w praktyce oznacza to od 19 do momentu kiedy obsługa pozmywa po kolacji (czyli do ok. 22). Potem już wyłączają generator i zostają świece lub latarki. Za to tym razem jest ciepła woda, co w afrykańskich hotelach, nawet tych bardzo dobrych, nie jest wcale regułą.

A tak w ogóle to wczoraj około północy doleciał Adam, z którym mam się wspinać w górach Ruwenzori.  Adaś kupił już miejscową kartę telefoniczną, więc mamy z sobą kontakt (bo ja też mam taką kartę).  Teraz jest w Kampali i mamy się jutro spotkać. Niestety mówił, że jest problem z gazem – nie można ponoć kupić butli do palnika, który przywiozłam z Polski. Krótko mówiąc nie mamy za bardzo na czym gotować.  Może być problem…

 

26 listopada – czwartek
Queen Elizabeth National Park – Fort Portal – Kibali Forest National Park


u-slon.jpgDzień zaczęliśmy od safari. Park Narodowy Królowej Elżbiety to drugi co do wielkości park narodowy Ugandy, więc  zwierzaków tu trochę jest. Ze słynnej afrykańskiej Wielkiej Piątki (tak mówi się o pięciu zwierzakach, które dawniej stanowiły cenne trofea myśliwskie, a teraz są podstawą, by safari uznać za w pełni udane) – na tym akurat terenie występują cztery: słoń, lew, bawół i lampart (widzieliśmy pierwsze trzy), a brak tylko nosorożca.

Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że zobaczymy zbyt wiele, bo od rana solidnie lało, więc wydawało mi się, że zwierzaki też w taką pogodę wolą być pochowane. A jednak się myliłam! Były liczne stada afrykańskich kobów (rodzaj antylopy), chyba z 10 lwów (!), trochę bawołów, guźce, z fajniejszych ptaków m.in. żuraw koroniasty – narodowy ptak Ugandy i mnóstwo innych.

u-pchamy.jpgByły też momenty mrożące krew w żyłach, bo na śliskiej, nierównej drodze gdzie w dodatku w ramach robót drogowych ograniczono pas ruchu, nasz busik zaczął się podejrzanie przechylać i wszystko wskazywało na to, że się przewróci. Skończyło się na małej panice a potem wypychaniu wehikułu z błota.

Na koniec podjechaliśmy jeszcze do wioski rybackiej, której większość mieszkańców to muzułmanie, więc fotografować się nie chcą. Mimo to zajrzeliśmy na lokalny bazarek, gdzie lokalesi sprzedają swoje trofea z połowów. Jedna ryba była rzeczywiście niezwykła – długa na ponad metr, z przerażającym pyskiem i resztkami odnóży! Coś jakby stwór sprzed tysięcy lat zatrzymany w ewolucji.

Po południu też oglądaliśmy zwierzaki, tyle że płynąc statkiem po kanale Kazinga. To taki 40 kilometrowej długości kanał (8 metrowej głębokości), łączący dwa wielkie jeziora – Edwarda i Jerzego. Jeziora Edwarda jest większe – ma 65 km długości i do 106 m głębokości,  i w większej części należy do Konga (granica biegnie prawie jego środkiem). Długość jeziora  Jerzego (Lake George) nie sposób jest wyliczyć, bo brzegi to rozległe bagniska, za to głębokość nie budzi wątpliwości: 3-4 m. Te „imionowe” nazwy jezior to dla uczczenia brytyjskich władców (nazwy nadane jeszcze kiedy Uganda była brytyjską kolonią). Tak w ogóle to jest to teren zachodniej odnogi Wielkiego Rowu Afrykańskiego.

u-hipcio.jpgZwierzyny było co niemiara, a najwięcej hipopotamów, których jest tu około 5 tysięcy! Niesamowite, że taki bydlak jest aż tak ruchliwy – potrafi całkiem szybko biegać, a w czasie nocnego żerowania robi spacery po 6-10 km, wypuszczając się daleko od brzegu. Zjadają takie osobniki nawet 30 kg trawy, no bo są typowymi wegetarianami. Żyją hipcie ok. 45 lat, ważą do 3 ton, a ich ciąża trwa 8 miesięcy. Stada hipopotamów to tzw. szkoły, do których matka posyła młode w zależności od płci. To znaczy jeśli urodzi się hipopotam-dziewczynka, to dołącza do szkoły jak szybko się da, no bo samiech-macho bardzo chętnie patrzy na powiększanie swojego haremu. Gorzej jeśli urodzi się hipcio-chłopiec – wtedy matka celowo trzyma go dłużej przy sobie, aby nabrał sił. Jeśli za szybko dołączy do stada, dominujący samiec go zabije, bojąc się że w przyszłości będzie miał rywala (hipcie walczą na zabój o terytorium i kobiety, czy raczej samice). Swoją drogą hipopotamy są naprawdę niebezpiecznymi zwierzakami – nawet tutejsi miejscowi przyznają że zdarzają się wypadki, że ktoś ginie w ich paszczy. Dość powiedzieć że przy jednym kłapnięciu swoją szczęką, hipopotam przecina na pół człowieka albo krokodyla.

Dość ciekawie wygląda brzeg takiego kanału, bo obok siebie leżą hipopotamy i bawoły, tuż za nimi wygrzewają się krokodyle i przechadzają czaple. Hipopotamy i bawoły zupełnie sobie nie przeszkadzają, bo jedne i drugie są jaroszami. Co do bawołów to kumplują się one z ptaszkiem (nie znam jego nazwy), który wydziobuje im insekty. Typowa symbioza.

u-ptaki.jpgWidzieliśmy też sporo różnego ptactwa. Można spotkać tutaj ponad 600 gatunków, z czego 140 migrujących. Najdostniejszy z nich to afrykański orzeł rybi (dosłowne tłumaczenie z angielskiego, ale to chyba tutejszy rybołów?), w czarno-białym „fraku”, siedzący na czubkach drzew. Łączy się w pary raz na całe życie, a samice są w ich przypadku większe od samców (u innych gatunków jest zwykle odwrotnie). Poza tym było też sporo czapli, bocianów żółtodziobach, marabutów, pelikanów i tutejszych niby-wikłaczy, budujących wiszące gniazda. Przewodnik mówił, że to robota samca, a jak się gniazdko nie spodoba samicy, bo zauważy jakąś fuszerę w robocie, to potrafi dzieło zepsuć   i albo odpuścić sobie partnera, albo zmusić go do zrobienia nowego, lepszego gniazda.

Ale nie tylko zwierzaki były – także i ludzie. Z 40-sto kilometrowego kanału chronionych jest tylko 14 – pozostałe zostawiono do użytku tutejszym ludziom żyjącym z rybołówstwa. Kanał to dla nich źródło wody, tak więc na brzegu widzieliśmy kąpiących się nagusów (tuż dalej były krokodyle), dzieci czerpiące z kanału wodę do picia, kobiety robiące pranie… Ciekawe jak z u-w wodzie.jpgczystością tej wody, tym bardziej że ranger-przewodnik sam opowiadał, jak to pod wpływem wspomnianych już 5 tys. hipopotamów, a raczej – ich odchodów, woda zabarwia się na brunatno. Inna sprawa że przyciąga to ryby, a że są ryby, to miejscowi rybacy mają co łowić.

Tego dnia musieliśmy jeszcze dojechać do kolejnego parku – Kibali Forest, i ogólnie trochę się spieszyliśmy, a tu jakby na nasze pożegnanie pokazały się słonie! I to całkiem blisko. Aż żal było odjeżdżać! A potem, już po wyjechaniu na szosę asfaltową, pokazały się góry Ruwezori, a raczej ich szczyty wystające spoza chmur. Kawał gór! Już za kilka dni tam będę!

 

25 listopada – środa
Lake Bunyonyi – Queen Elizabeth National Park


u-buszm7.jpgRano byliśmy u osiedlonych nad jeziorem Bunyonyi pigmejów z plemienia Batwa. W sumie wyszła z tego cała wyprawa – najpierw ponad godzinę łodzią z silnikiem, potem jeszcze kawałek dojścia. Inna sprawa, że już rejsik łodzią był bardzo fajny widokowo, bo wąskie, kręte jezioro otoczone jest górami, pokrytymi tarasowatymi poletkami. W sumie na jeziorze jest 29 wysp.

Najsłynniejsza to „Wyspa Kary” z jednym samotnym drzewem, gdzie kiedyś wysyłano niezamężne kobiety, którym zdarzyło się być w ciąży. Biedne kobitki o ile nie umiały pływać (a raczej nie  umiały), były tym samym skazane na głodową śmierć (no chyba że umiały polować na ptaki). Ratunkiem byli dla nich również faceci, których nie stać było na zapłacenie za normalną żonę, więc zadowalali się panną z dzieckiem, może odartą z czci, ale za to darmową.

u-buszm4.jpgPoza tym widzieliśmy też wyspę, którą wykupił sobie ponoć jakiś Koreańczyk, a także największą na jeziorze wyspę, na której niegdyś był szpital dla trędowatych (a teraz jest szkoła, do której łódkami  dowozi się dzieciaki). Jeśli chodzi o przyrodnicze ciekawostki, to kapitan łódki pokazywał wydry, a jeśli chodzi o florę, to było pełno fioletowych kwiatków przypominających lilie wodne.

Nawet trochę żałowałam, że nie było czasu, aby sobie popływać.  Raz że ładne miejsce, dwa, że bezpieczne.  Nie ma tu ani krokodyli, ani hipopotamów, nie ma też zagrożenia bilhariozą (taka choroba w trakcie której małe ślimaczki które przeniknęły do ciała człowieka z wody, drążą sobie w ciele kanaliki). Za to spotkaliśmy mnóstwo łodzi, na ogół tradycyjnych dłubanek, którymi na wiosełkach pływali lokalesi.

u-buszm1.jpgCo do pigmejów to dość żałosny  jest widok ludzi, którzy zostali na siłę wciśnięci w środowisko, z którym absolutnie się nie utożsamiają. Jakieś 40 lat temu przesiedlono ich z lasów, gdzie polowali i ciągle się przemieszczali, i zmuszono do uprawiania pól, co nijak im nie wychodzi. W okolicy gdzie byliśmy, żyje 25 rodzin. Mieszkają w byle jakich chałupkach, gotują na ognisku, palą faje – m.in. z marihuaną, a ogólnie to są mocno zabiedzeni. Co do wzrostu to za duzi jak przystało na Pigmejów nie są, ale też do zupełnych konusów nie należą. Inna sprawa, że warunki życia i nowa dieta przez te 40 lat sprawiły, że pigmeje trochę wyrośli.

W ramach opłaconej kwoty (bo za darmo pigmeje gości nie przyjmują), pigmeje potańczyli i pośpiewali, pokazali wnętrze chałupy, no i oczywiście próbowali sprzedać nam swoje rękodzieło (gł. Wyplatane z sitowia koszyki i drewniane łyżki). Kilka osób nawet chciało coś kupić, nie tyle nawet ze względu na daną rzecz, ale żeby pigmejom pomóc, jednak ceny były tak wysokie, że uznając iż przesadzili, zrezygnowaliśmy.

Resztę dnia zajęła głównie jazda. Jakieś 6 godzin w drodze, z czego kilkadziesiąt po gruntowej drodze która jest skrótem w kręcącej zakole drodze głównej. Autobusy typu lokalne PKSy czy wielkie ciężarówy też tym skrótem jeżdżą, ale trzeba przyznać że „Afryjkański masaż” spowodowany skakaniem na wybojach jest całkiem niezły.

u-buszm2.jpgNajładniejszym odcinkiem jazdy były  papirusowe lasy! Dosłownie, bo chodzi o gąszcz papirusów przewyższających wysokością człowieka. Z kolei na koniec  jak na dłoni było widać sawanny Parku Narodowego Królowej Elżbiety. Zwierzaki też już się z nami przywitały – jakieś 300 metrów od drogi stało duże stado słoni, a bardzo  blisko były antylopki. A co do zwierzaków to dzisiaj w ramach podwieczorku skonsumowaliśmy senene, czyli miejscowe koniki polne uprażone w tłuszczu. Wkłada się takiego w całości do ust (włącznie z głową) i je tak jak chipsy (najlepiej kilka na raz). Co do smaku to wolę ptasie mleczko . Koniki w pierwszej fazie wydają się bezsmakowe, a potem przychodzi moment, kiedy w ustach pojawia się obrzydliwy smak źle przygotowanych ryb. Sczerze mówiąc dobrze, że do zabicia smaku mieliśmy ze sobą alkohol, a do zagryzienia zostały kupione wcześniej banany.

Ostatnią atrakcja dnia był równik! Stanęliśmy nawet na chwilę, by uczcić ten wiekopomny moment powrotu na rodzinną półkulę.  Inna sprawa, że posiadany w ekipie GPS pokazywał, że faktyczny równik jest 300 metrów dalej. Podejrzewamy że przesunięcie było spowodowane tym, że na samej linii równika jest miasteczko.

Nocujemy w fajnym lodge`u na sawannie, praktycznie na równiku! Czuć że jesteśmy już dużo niżej – mój wysokościomierz wskazuje 970 metrów n.p.m. W związku z tym jest dużo cieplej,  no i pojawiły się komary! Zapomniałam dziś wziąć malarone (tabletki antymalaryczne) – zaraz łyknę, bo w końcu lepiej nie ryzykować malarii.

 

24 listopada – wtorek
Ruhengeri (Rwanda) – Lake Bunyonyi (Uganda)


Trochę szkoda mi było wyjeżdżać z Rwandy. Taki jakiś inny ten kraj od reszty centralnej Afryki (na plus) – czysty, uporządkowany. Nawet na granicy to wyraźnie widać – od strony rwandyjskiej asfalt i żadnych papierków, od ugandyjskiej – wyboista droga gruntowa i walające się śmieci. Plecakowicze chwalą, że w Rwandzie autobusy mają określone rozkłady jazdy - w Ugandzie czegoś takiego nie ma, bo autobus odjedzie, jak odjedzie. Inna sprawa, że w Ugandzie przynajmniej łatwiej się dogadać, bo  to dawna kolonia brytyjska, więc angielski jest tu dość popularny. Spadkiem po Angolach jest też lewostronny ruch.

u-konki.jpgNa granicy staliśmy tyle, ile wymagały tego formalności (około godziny), natomiast dłuższy postój zrobiliśmy sobie w Kisoro, pierwszym miasteczku po stronie ugandyjskiej. Poszliśmy tam na lokalny bazar, gdzie co i rusz trafialiśmy na rozłożone na ziemi płachty, a na nich – wielkie koniki polne (wg Davida – naszego kontrahenta, nie jest to szarańcza tylko zwykłe świerszcze). Mówi się tu o nich „senene”. Cena: siedem tysięcy szylingów (jakieś 4 dolce) za kilogram! Biedne owady zbiera się masowo w okresie od połowy listopada do grudnia i od maja do czerwca, w nocy, zwabiając światłem elektrycznym. Potem wrzuca się do wrzącej osolonej wody, co je konserwuje i na koniec suszy na słońcu i sprzedaje. Ostatnia faza to wyrwanie skrzydełek i główki i wrzucenie korpusa na gorący tłuszcz – usmażone można jeść. 

Poza konikami na bazarze było też pełno matoke, czyli zielonych bananów (też do gotowania/smażenia) i suszone okonie nilowe. Wg Davida ryby te mogą dojść rozmiarowo do półtora metra, ale nie wiem, czy nie przesadził. Z innych rzeczy to zaskoczyły mnie stragany ładowania komórek! Na stoliku pełnym kontaktów wystawione są najprzeróżniejsze ładowarki – ładowanie telefonu na full kosztuje 500 szylingów (1 zł). Dobre rozwiązanie dla tych, którzy nie mają w domu prądu.

Z Kisoro mieliśmy wg informacji Davida 2 godziny jazdy, chociaż wyszło ponad 3. Droga ciekawa, bo to region zwany „Szwajcarią Afryki”, czyli z mnóstwem wzgórz i jezior. Teraz wzgórza są zielone (to dlatego, że trwa tzw. pora deszczowa, chociaż dzisiaj znowu nie padało), a wyglądają tym bardziej fajnie, że ich stoki pokrywają pola w postaci tarasów. Sama droga – w dużej części w budowie, czyli co i rusz wstrzymany ruch, jazda po wybojach itp.

u-bawoly.jpgZ ciekawostek po drodze: mijaliśmy obozy kongijskich uchodźców (dokładniej były to skupiska podarowanych przez ONZ namiotów), a także wielkie stada bydła pędzone na sprzedaż do Konga.

Po drodze pogadałam z Davidem o tutejszych ślubach. W miastach jest już teraz podobnie jak u nas, ale chodziło mi o takie tradycyjne rodziny. Ponoć wciąż przyjęte jest płacenie za żonę – najczęściej krowami. Typowa cena to 50 krów, przy czym każda z nich kosztuje około 300 dolców (ale droższe, podchodzące pod 700 i więcej, też są). Poza tym rodzina pana młodego powinna przynieść rodzinie panny młodej kilka baniaków (zwyczajowao zrobionych z tykw) wina bananowego, tutaj zwanego tonto. Samo weselisko trwa cały dzień, a na noc już goście sie rozchodzą. Dziewictwo było ważne dawniej, teraz już mało kto przykłada do tego wagę (mowa o Ugandzie, bo w innych krajach bywa różnie). Co do rozwodów to rodzice obojga małżonków schodzą się i ustalają, czyja była wina. Jeśli jego, dziewczynie pozostawia się krowy, jeśli jej – krowy wracają do chłopaka.

Rozmawialiśmy też o podziale Ugandy na królestwa. W skrócie sprawa królestw wyglądała tak: do odzyskania niepodległości Uganda (dawniej, w trakcie angielskiej kolonizacji zwana Bugandą) miała króla, który po odzyskaniu niepodległości został pierwszym prezydentem. Potem w 1986 roku kandydat na u-jezioro b.jpgprezydenta ogłosił, że jak wygra wybory, to przywróci królestwa. Wygrał, no i jest teraz chyba 6 (David dokładnie nie wiedział) królestw, rządzonych przez króli zwanych kabaka. Tyle że władcy królestw nie mają już teraz takich przywilejów jak dawniej, a przynajmniej nie mogą posiadać wielu żon.

A tak w ogóle to nocujemy dziś w ślicznym miejscu zwanym „Overland Camp”, nad samym jeziorem. Czuję się tu wprawdzie mało afrykańsko, bo więcej tu Westmenów niż lokalesów, ale miejsce jest klimatyczne, tym bardziej że sporo tu różnego rodzaju globtroterów (część śpi w namiotach, są też dwa wielkie samochody przygotowane do ekstremalnych wypraw). Nazwa jeziora, Bunyonyi, według Davida oznacza z lokalnego języka nietoperza, po ponoć od góry jezioro przypomina jego kształt. Z kolei przewodnik „Lonely Planet” wyjaśnia, że tłumacząc nazwę nadaną w lokalnym języku, chodzi o „miejsce w którym żyje wiele małych ptaszków”. Trochę tu jednak wieczorem zimno, no ale w końcu to wysokość 1850 metrów, czyli prawie nasz Kasprowy. 

 

23 listopada – poniedziałek
Park Narodowy Wulkanów – treking do goryli


u-goryl.jpgJestem zakochana! I to nie w byle kim, tylko w gorylach! To naprawdę cudowne zwierzęta! 

Dzisiejszy dzień był pod hasłem „gorylego trekingu”. Po wczesnym śniadaniu (pobudka o 5.30), zameldowaliśmy się przy dyrekcji Parku Narodowego Wulkanów, skąd zaczynają się trekingi, których celem jest obserwowanie goryli. Gorylich rodzin jest tu 14, w sumie ok. 380 osobników. Właściwie to trudno powiedzieć do którego państwa należą, bo okoliczne wulkany to terytorium po części Rwandy, Ugandy i Kongo, a goryle granicami za bardzo się nie przejmują.  To zresztą jedyne na świecie miejsce, gdzie jeszcze można zobaczyć goryle górskie. W sumie ich populację po ostatnim spisie (w 2008 roku) ocenia się  na około 700 sztuk (bo 320 zamieszkuje jeszcze w niedalekim, rwandyjskim parku Bwindi), ale na szczęście, po tym jak udało się wyeliminować kłusownictwo, liczba goryli nabrała na szczęście tendencji wzrostowych.u-tropiciele.jpg

Co do kłusowników, to pytałam o głośną sprawę zastrzelenia w 2007 roku w Kongu czterech  bodajże goryli. Mówiło się o kłusownikach, którzy zabijają goryle aby sprzedać ich łapy (służą potem jako… popielniczki), w samym Kongu słyszałam  z kolei, że byli to rebelianci (mowa o zabójcach, nie gorylach), którzy chcieli zrobić na złość rządowi. Teraz dla odmiany nasz przewodnik twierdził że to sprawa, w którą zamieszanych jest dwóch rangersów (strażników parku narodowego!). Ponoć zastrzelono dorosłe goryle, by porwać małe gorylątka (nie odnaleziono ich ani żywych, ani zabitych), prawdopodobnie w celu sprzedaży do jakiegoś prywatnego zoo. Wyrok w tej sprawie jeszcze nie zapadł, wciąż trwa śledztwo, ale jak mówił Felix (przewodnik), za podobną sprawę kilka lat temu w Rwandzie, kłusownicy  dostali po 4 lata więzienia plus obowiązek zapłacenia 3 mln franków rwandyjskich (ok. 6 mln dolarów). Jeśli pieniądze się nie znajdą, panowie przesiedzą za kratkami do końca życia.

Szczerze mówiąc jeśli nie liczyć kłusowników, to całkiem fajne życie mają te goryle. Praktycznie nic im nie grozi, bo lampartów, które mogłyby na nie polować, tutaj nie ma, a ze zwierząt które są to ani bawół, ani słoń górski, ani antylopy, nie są nimi zainteresowane.

u-goryl2.jpgCiekawa jest hierarchia, jaka obowiązuje w gorylej rodzinie. Na jej dole są maluchy, „baby gorillas” (od urodzenia do 3,5 roku życia), potem jest tzw. młodzież (4-6 lat), potem osobniki „pół dorosłe” (6-8 lat), dorosłe (samce 8-12 lat, samice powyżej 8), a wśród dorosłych samców jest jeszcze dodatkowy podział na tzw. czarnogrzbiete (8-12 lat) i mające siwy grzbiet srebrnogrzbiete (powyżej 12 lat). Tak w ogóle to goryle mogą żyć nawet 40-45 lat, przy czym w stadzie dominuje srebrnogrzbiety samiec.  W paradę sobie raczej nie wchodzą – każda rodzina pilnuje swoje terytorium, chociaż jeśli dochodzi do spotkania, to walczą, a zwycięzca może przejąć harem pokonanego. Czasem dochodzi też do walki między srebrnogrzbietymi z jednej rodziny. Powód jest zwykle jeden – samice. Chodzi o to, że kopulować z samicami może tylko samiec-przywódca, co drugiemu, młodszemu srebrnogrzbietemu oczywiście średnio się podoba. Kiedy po różnych podchodach i próbach za każdym razem dostaje od głównego macho po nosie, dociera do niego, że ma do wyboru: albo odejść od stada i liczyć, że może jakaś samica się do niego przyłączy, albo walczyć z innymi samcami w innych rodzinach, albo pogonić swojego rywala we własnej rodzinie.

u-foty.jpgGoryla codzienność to głównie spanie i wielkie żarcie. Goryle rodziny wstają około godziny 6-7 i na dobry początek wsuwają śniadanie.  Około 9.30 do 12 odpoczywają, po to, by między południem a ok. 14 znowu coś zjeść. Potem jest sjesta i około 16-tej zaczyna się kolejna, tym bardziej dość intensywna tura obżarstwa, tak aby najeść się przed zapadnięciem zmroku (goryle wiedzą, kiedy się ściemni, bo obserwują zmieniające się światło).  Około 17, 17.30 srebrnogrzbiety przestaje jeść i idzie szukać miejsca na legowisko (takie budowane co noc w innym miejscu niby gniazdo, tyle że na ziemi). Jak już znajdzie odpowiednią miejscówkę, dołączają do niego inne goryle.

A co do jedzenia. Goryle są typowymi wegetarianami, przy czym żywią się roślinami (także ich korzeniami, kwiatami), zwłaszcza bambusami, czasem też korą eukaliptusów, a poza tym owocami (np. górską papają). Zjeść muszą sporo, bo jakieś 15 proc. swojej wagi, co oznacza, że samiec ważący 200 kg, każdego dnia pochłania ok. 30 kg różnorakiego zielska. Piją też sporo –  wspomniany samiec 200-kilogramowy żłopie około 17 litrów wody. Banany owszem, lubią, ale w naturze ich nie mają. W Kongu mówiono mi o tym, że goryle potrafią splądrować plantacje, co oczywiście wkurza mieszkańców, ale w Rwandzie plantacji bananowców przy parku nie ma, nie tylko ze względu na przepisy chroniące park, ale dlatego że tutejsza wysokość (nasz nocleg jest na ok. 2,2 tys. metrów n.p.m.) wcale tym uprawom nie służy.
 
u-ja i goryl.jpgCiekawa jest sprawa gorylego seksu. Tzn. podobnie jak u ludzi – każda pora może być w tym celu dobra, ale „właśnie w tym ambaras, by oboje chcieli na raz” (kto to powiedział?). Każda ze stron może odrzucić zaloty i nie dopuścić do siebie partnera/partnerki, a ponoć  wcale nie tak rzadko zdarza się, że samice napalonego siwogrzbietego potrafią trzepnąć po pysku, jeśli ten nie rozumie że „boli je głowa”. Ktoś z mojej grupy zadał pytanie o wielkość gorylego penisa. Okazuje się, że duży rozmiar ogólny nie wpływa na rozmiar przyrodzenia – goryl pod tym akurat względem nie ma czym zaimponować, bo jego penis ma wielkość ludzkiego palca wskazującego. A co do efektów to jak już samica „zaciąży” to rodzi się jedno młode, choć odnotowywano rzadkie przypadki kiedy były bliźniaki (niestety mało które przeżywają).

Dobra, a teraz o „naszych” gorylach… No więc przydzielono nam w ramach odwiedzin rodzinkę zwaną Amahoro (po tutejszemu „Pokój”), składającą się z 14 osobników. Doprowadzić miał nas do nich niejaki Felix, jak się okazało całkiem miły i bardzo kompetentny chłopak, o fajnym poczuciu humoru. Po jakiś 40 minutach jazdy po wyjątkowo wyboistej drodze („afrykański masaż” śmiał się Felix widząc jak to odczuwają nasze pośladki), dojechaliśmy do wioski, od której dalej trzeba już było iść na piechotę. Szliśmy ze dwie godziny, przy czym nie był to wcale łatwy treking. Było stromo, ślisko (błoto), no a niektórym dawała się też we znaki wysokość (z jakiś 2100 metrów trzeba było wdrapać się na 2800 m). Za to dżungla – rewelacja! Najpierw wysokie zarośla, w tym m.in. parzące pokrzywy i coś co przypominało łopian, ale było równie parzące, potem lasy bambusowe, czasem jeszcze różne ciekawostki, jak choćby pień z malutkimi czerwonymi orchideami. Na jednym z przystanków było u-goryl 3.jpgprzeszkolenie na temat zachowania przy gorylach. Czyli że nie wolno podchodzić bliżej niż 7 metrów, nie wolno hałasować, pokazywać na goryle palcem (mogą pomyśleć, że chcemy w nie rzucić kamieniem), nie ma mowy, by przy gorylach jeść czy pić, robiąc zdjęcia nie wolno używać flesza itp.

Potem znowu w drogę. Idziemy, sapiemy (z wysiłku), aż tu nagle, zupełnie niespodziewanie wychodzimy na polankę, gdzie… siedzą „krewniacy”! Najpierw obfotografowaliśmy parkę na drzewie, potem spędziliśmy trochę czasu z dorodnym szarogrzbietym wsuwającym pędy bambusa, aż w końcu dostaliśmy dawkę adrenaliny, bo ów szaro grzbiety uznał chyba, że zajmujemy mu miejsce i ruszył na nas, zmuszając nas do wycofania się, sam zaś uwalił się w miejscu, gdzie wydeptaliśmy mu trawę.  Od tej pory szarogrzbiety (26-latek o imieniu Ubumwe) nie okazywał już zainteresowania niczym i nikim, tylko leżał i puszczał bąki (było słychać i czuć) i nawet zupełnie zobojętniał na samicę, która wyraźnie go kokietowała. Po długich,  daremnych próbach samica  w końcu odpuściła i też już tylko leżała, za to przyszły dwa maluchy (dwulatki), które roznoszącą je energię wykorzystywały na wzajemne zapasy. W sumie widzieliśmy 12 goryli, z różnej odległości (często mniejszej niż regulaminowe 7 metrów), a byliśmy przy nich nawet więcej niż ustawową godzinę. Polecam "goryli treking" każdemu, choć cena 500 dolców za taką przyjemność to jednak spory wydatek.

u-chatka.jpgZanim wsiedliśmy z powrotem do naszego busa (dobrze, że to pojazd z napędem na 4 koła, bo nie wiem jak by dojechał po tej drodze), poszliśmy zobaczyć jeszcze jak mieszkają tutejsi ludzie. Kobitka, z którą się dogadałam, jak się okazało pierwszy raz gościła mzungu (białych ludzi), co bardzo przeżywała, ale jak dostała za to trochę kasy, to bardzo się ucieszyła. Gospodarstwo było całkiem zadbane. W typowym starym domu, okrąglaku krytym liśćmi, teraz już nikt nie mieszka, ale jest tam kuchnia, a raczej palenisko, na którym gotuje się w naczyniu własnoręcznie ulepionym z gliny. Rodzina (kobitka ma siódemkę dzieci!) przeniosła się teraz do domu, którego ściany to rusztowania  z bambusa wypełnione gliną, czy raczej błotem. W środku były wydzielone dwie sypialnie, przy czym w jednej nawet łóżko było! Co do spraw sanitarnych, to na zewnątrz był niby płotek, a za nim dziura – taka typowa latryna. Ze zwierząt odwiedzona rodzina hoduje owce, a poza tym żyje z upraw wszechobecnego tu rumianku (po wysuszeniu oddają do punktu skupu) oraz ziemniaków, zwanych "irlandzkimi ziemniakami", choć wcale nie różnią się od "polskich".

u-gorylki.jpgPo powrocie do dyrekcji parku dostaliśmy jeszcze pamiątkowe dyplomy, z gorylami rzecz jasna, a wieczorem zrobiliśmy jeszcze wypad do odległego o kilkanaście kilometrów Ruhengeri, gdzie w lokalnej knajpce zjedliśmy bardzo przyzwoitą kolację (za 1500 franków, czyli jakieś 3 dolary szwedzki stół). Ponieważ były to lokalne potrawy, moja kolacja sprowadziła się do różnych odmian papek z fasoli plus kukurydzy o zupełnie innym smaku niż u nas.

Na koniec, w ramach spłukania się z rwandyjskich pieniędzy (jutro rano przekraczamy już granicę z Ugandą), zrobiliśmy szturm na sklepy. Hitem zakupów stał się tym razem likier bananowy – miejscowy specyfik o mocy 40%, konkurujący z rwandyjską herbatą mającą na pudełku fotografię, a jakże – goryla. Tu goryle są wszędzie – nawet na pieniądzach!

 

22 listopada – niedziela
Huye (Butare) – Kigali – Ruhengeri - Volcans National Park


Dzień zaczęliśmy od zrobienia sobie zdjęcia pod nazwą „Huye”, no bo wiadomo, dla Polaków brzmi ona dość osobliwie. Huye to obecna nazwa dawnego Butare, trzeciego co do wielkości miasta Rwandy (ok. 30 tys. mieszkańców); zmiana nastąpiła dwa lata temu.

Do Kigali z Butare jest coś koło 125 km. Przez połowę trasy kierowca tłumaczył nam gesty stosowane przez tutejszych kierowców, odnośnie wzajemnego informowania się, gdzie stoją gliniarze. Trzeba przyznać, że język gestów w tym zakresie mają dużo lepiej rozwinięty niż u nas, no ale opisać tego nie da rady (trzeba zobaczyć).

 Potem dla odmiany oglądaliśmy afisze związane z AIDS, tutaj zwanym SIDA. Widać, że nie skąpi się środków na kampanię propagandową w tym zakresie. Jakby nie było, to główna przyczyna zgonów w tym regionie.

u-kigali 2.jpgW stolicy, czyli w Kigali, obejrzeliśmy to co tam najważniejsze, czyli Memoriał Ludobójstwa (pomnik w formie muzeum). Pisałam o tym na blogu lipcowym. Oczywiście chodzi o trzy miesiące w 1994 roku, kiedy Hutu wymordowali około miliona Tutsi. Straszne! Ciągle nie mogę zrozumieć jak żołnierze ONZtu mogli patrzeć na takie masakry, nie reagując i nie przeszkadzając w zabijaniu. Właściwie to najbardziej nie mogę zrozumieć bezduszności urzędników ONZ w Europie i Ameryce, bo to "dzięki" nim nie było komu podjąć właściwych decyzji.
[uzupełnienie późniejsze: a jednak niektórzy żołnierze ONZ stacjonujący w Rwandzie próbowali ratować Tutsi. Dowodem tego postać Polaka - majora Stefana Steca, o którym więcej po kliknięciu tutaj ).

Mogiły koło Memoriału (14 masowych grobów ze szczątkami 258 tys. osób, z czego zidentyfikowano zaledwie 2 tys.) pokazywał nam Lambert – młody chłopak, który w czasie masakr stracił większość rodziny, w tym rodziców. Pytałam czy spotkał kiedyś oprawców swoich bliskich. Powiedział że raz, ale na szczęście tylko przez moment, a zresztą i tak nie mógłby im nic zrobić. Sam stwierdził, że jedyna droga by wyjść z narodowej traumy to zostawić przeszłość za sobą (co absolutnie nie znaczy „zapomnieć”), i utworzyć jeden naród, bez żadnych podziałów (stąd właśnie wprowadzony przez rządzących teraz Tutsi zakaz roztrząsania, kto jest Hutu, a kto Tutsi, podkreślanie natomiast, że nie ma to znaczenia, bo wszyscy są Rwandyjczykami). Później jednaku-kigali.jpg Lambert przyznał, że zdarza się, że ludzie nie wytrzymują psychicznie i bywa, że dochodzi do odwetów na tych, którzy kiedyś mordowali. Zresztą wcale masakry z 1994 roku nie były tutaj ostatnimi. Również w 1997 roku były przypadki mordowania Tutsi, choć już nie na tak dużą skalę, jak wcześniej.

W Memoriale, który ma bardzo dobrze zrobioną i ciekawą ekspozycję, wstrząsnęły mną m.in. zdjęcia wybudowanego rękami lokalnej ludności kościoła, do którego proboszcz zwołał szukających schronienia okolicznych Tutsi. Potem zawołał policję Hutu i w ten sposób doprowadził do wymordowania kilku tysięcy swoich własnych parafian! Równie koszmarne są opowieści jak to wrzucano poranionych ludzi do dołów z wapnem, albo do latryn.  Zresztą ofiary tych wydarzeń to nie tylko ten milion zabitych, ale także 300 tys. sierot, czy 500 tys. zgwałconych i celowo zarażonych dodatnim wirusem HIV kobiet.  Dzieci i kobiety z premedytacją zgładzano, żeby zniszczyć w ogóle populację Tutsi. Co do dzieci to w lipcu już pisałam o kilkorgu z nich, których zdjęcia i opisy wiszą w Muzeum Memoriału, ale może jeszcze kilka przykładów. Choćby 2-letnia Aurore, mała gaduła, która uwielbiała pić mleko i bawić się w chowanego ze swoim starszym bratem. Spalono ją żywcem…  Albo 10-letni David. Uwielbiał grać w piłkę nożną i rozśmieszać rodzinę. Marzył o zostaniu doktorem. Torturowano go aż do śmierci. Ostatnie słowa które powiedział brzmiały: „UNAMIR [wojska ONZ] przyjdzie nas zabrać”.
Zainteresowanym tematem polecam 45-minutowy film, jaki można znaleźć w internecie na http://alterkino.org/pamietnik-z-kisangani .

u-wulkan.jpgPo Monumencie Ludobójstwa musieliśmy już wyjechać  z Kigali – tego dnia naszym celem było oddalone o kolejne 3 godziny jazdy Ruhengeri. Dobrze że nie padało (nawet było widać błękitne niebo), bo dzięki temu było sporo fajnych widoków. Najpiękniejsze pojawiły się na koniec, kiedy wyłoniły się wulkany masywu Virunga. Największy z nich - Karisimbi, mający 4507 m wysokości, był wprawdzie w czapie z chmur, ale inne odsłoniły się praktycznie całkowicie. Najciekawiej wygląda Sabinyo, którego nazwa w lokalnym dialekcie oznacza szczerbatego starca. Rzeczywiście tak się może kojarzyć, bo jest bardzo postrzępiony, a właściwie wyszczerbiony.

Nocujemy w sympatycznym Guest House`ie dokładnie u jego podnóża, przy wiosce zwanej Kinigi.

 

21 listopada – sobota
Bużumbura (Burundi) – Huye (Rwanda)


Dzisiejszy dzień jest dowodem na to, że podróżując po Afryce lepiej nie planować czasu, bo i tak wyjdzie inaczej. Mieliśmy być w drodze niby 4 godziny, wyszedł cały dzień. Z pogodą też nigdy nie wiadomo - rano, zza okna obudziły mnie promienie słońca i widok błękitnego nieba,  chociaż jak mówił Samuel, w porze deszczowej to w pewnym stopniu anomalie pogodowe.

b-dzieciak.jpgNa dobry początek podjechaliśmy do katedry katolickiej, bo chcieliśmy zostawić poznanym dwa dni temu polskim zakonnicom kabanosy i polskie gazety. Okazało się jednak, że nastąpiło jakieś komunikacyjne przekłamanie, bo żadnego polskiego ojca Pawła w katedrze nie ma, no ale żeby wywiązać się z obietnicy, skorzystaliśmy z pośrednictwa jakiegoś innego sympatycznego, czarnoskórego duchownego. Dzięki niemu weszliśmy też do wnętrza świątyni – wielka strasznie!

Potem, do granicy z Rwandą była już głównie jazda, z dwoma przerywnikami, czyli „mango stop” i „banana stop”, bo robiliśmy zaopatrzenie w owoce (za dolara kupuje się siatę mango!). Co do bananów to zszokowali nas faceci pędzący z góry ile mocy w pedałach na rowerach obładowanych bananami . Nie jestem pewna czy ich hamulce działają, ale szybkości takiej „banana torpedy” sprawiały wrażenie naprawdę imponujących. Pod górkę dla odmiany rowery się pcha, chociaż często też widać spryciarzy podczepiających się do tyłów ciężarówek. Czasem przy jednej ciężarówie jest nawet 4-5 takich jednośladowych pasażerów na gapę.

b-na gape.jpgNa tutejszych drogach co i rusz widzi się jakieś osobliwe obrazki. Minęliśmy na przykład miejscowy „ambulans” czyli specjalne, wyplatane nosze, dźwigane przez kilku facetów, za którymi podąża jeszcze duży tłumek, prawdopodobnie kolesi z wioski. Było też miejsce, gdzie widać było po białym kolorze skał, że są tam złoża wapnia. Samuel powiedział, że właśnie z takich wychodni lokalesi wygrzebują wapno na różne budowlane potrzeby. Ponoć po zmieszaniu z mąką z kasawy (manioku) to całkiem niezły tynk. Pogadaliśmy też o godle Burundi. Jest tam wyplatany kosz jaki używa się w większości gospodarstw, a obok dwie roślinki odgrywające bardzo ważną rolę w gospodarce kraju – kawa i sorgo. Poza tym są też tarcze, które jakby co, mają kraj obronić. 

Po drodze podpytałam jeszcze Samuela o albinosów. Chodziło o to, czy prawdą jest, że w Burundi wierzy się w uzdrawiające właściwości mięsa ludzi dotkniętych białactwem. Okazało się że jak najbardziej – wielu albinosów zabija się, aby potem ich ciała (za wyjątkiem głowy) sprzedać różnym czarownikom i szamanom. Ponoć najlepsze wzięcie mają genitalia, ręce i nogi. Podobny proceder jest też w Tanzanii i Ugandzie (ale w Rwandzie już nie, tam jest zakazany).  Nic dziwnego, że biedni albinosi starają się nie wychodzić poza teren swojej wioski czy osiedla. Ciekawe czy w zastępstwie albinosa nie stosuje się ciała białych ludzi?
 
[Tak przy okazji, w odniesieniu do tych szamańskich praktyk w Afryce. Oto informacja zamieszczona na portalu Onet.pl 8.01.2020:
"Szamani w Ugandzie nadal składają ludzi w ofierze swoim bóstwom. Ta praktyka rozprzestrzenia się w całej Afryce – podaje Daily Telegraph.
Jeden z szamanów, twierdzi, że miał klientów, którzy „polowali” na dzieci, zabijali je, a ich krew i części ciała zanosili do świątyni. – Przynosili serca i krew do świątyni, bezpośrednio do duchów. Przynoszą je w małych puszkach – mówi.
Inny szaman przyznał się do 70 zabójstw, w tym własnego syna.
Urzędnicy, którzy walczą z tym zjawiskiem, mówią, że wzrost przestępczości związany jest bezpośrednio z podnoszeniem się poziomu życia, i wiarą ludzi, że czary pomogą im szybciej stać się bogatymi.
- W 2008 roku odnotowano 26 morderstw związanych z rytualnym składaniem ofiar, w porównaniu do 3 z 2007 roku – mówi Moses Binoga, policjant z Ugandy". No cóż, bez komentarza...]

Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się w tamtejszej wiosce w celu wydania ostatnich franków burundyjskich. Co do zakupów to hitem stały się foliowe torebeczki wypełnione lokalną whisky.

b-granica.jpgWyjechać z Burundi łatwo nie było, bo umundurowany urzędas, który miał nas odprawiać powiedział, że zabierać się do tego nie będzie, bo jakoby robiliśmy na granicy zdjęcia, a to proceder zakazany. Zarzut był bezpodstawny bo zdjęcia owszem, robiliśmy, ale wcale nie na granicy, tylko w wiosce. Podejrzewam, że gościu chciał łapówę, ale że nie zamierzaliśmy jej dawać, to po jakimś czasie i tak musiał coś z nami zrobić. Na aparatach nie znał się kompletnie, więc mu wmówiliśmy, pokazując zdjęcia z innych dni, że wszystkie zdjęcia z tych okolic skasowaliśmy. Żeby było mu miło, kilka razy się w imieniu grupy pokajałam, przeprosiłam, a on był przy tym taki dumny, no bo wreszcie mógł się poczuć ważny!

Podobna sytuacja z robieniem zdjęć była też dzisiaj rano, kiedy przez szybę busa fotografowałam przechodzące przez szosę krowy. Pech chciał, że za krowami stał też żołnierz, którego wcale nie widziałam. Oczywiście zostaliśmy zatrzymani, wojak z ostrą miną wkroczył do busa, wycelował we mnie palec i wyrzucił z siebie:  „You phone me!”. Ponieważ w tłumaczeniu znaczyło to, że do niego dzwoniłam, więc lekko zbaraniałam. Okazało się, że słowo "phone" było jednym z niewielu słów, jakie oficer kojarzył po angielsku, a że chciał sobie podwyższyć autorytet wśród podwładnych, więc wparował do autobusu aby popisać się swoim lingwistycznym talentem. Na szczęście domyśliłam się, że chodzi nie tyle o dzwonienie, co robienie zdjęć, więc uprzejmie pokazałam mu zdjęcia, udowadniając, że to wcale nie jego fotografowałam, tylko krowy. Chyba ostatecznie było mu przykro, bo jakby to on był na zdjęciu, to podniosłoby mu to jego ego.

Ale wracając do granicy… Po stronie rwandyjskiej organizacja odprawy jest lepsza niż po burundyjskiej, ale i tak spędziliśmy tam na załatwianiu formalności kolejne 1,5 godziny. Kiedy już myślałam, że wreszcie odjedziemy, przyszedł kolejny Ważny i zapragnął przejrzeć nasze bagaże. Myślałam że go uduszę – sprawdzał je przez kolejne pół godziny. Chyba chodziło o broń, bo przeszukiwanie toreb sprowadzało się do macania ich zawartości.

u-intore.jpgPrzez to wszystko nie zdążyliśmy do Huye (ciekawa nazwa  :-) ; wcześniej mówiło się o tym mieście Butare) przed zamknięciem Muzeum Narodowego. Gorzej, bo nie obejrzeliśmy też słynnych tańców wojowników Intore.  Na nasze jednak szczęście okazało się, że w pobliżu jest impreza ślubna, z zamówionymi tańcami, więc udało nam się do pokazu podłączyć. W sumie to chyba nawet taki spontaniczny pokaz był lepszy, od "cepelii", którą nam chciano pokazać w muzeum.

A co do Rwandy ogólnie, to widać, że to kraj porządniejszy niż jego sąsiedzi. Lepsze drogi (z wydzielonymi poboczami dla pieszych i rowerzystów), czyściej, ludzie lepiej ubrani. Nawet ten wspominany już wcześniej zakaz chodzenia na boso w miastach (w wioskach nie ma znaczenia) jest bardzo ściśle respektowany – za brak butów można dostać mandat. To, że zabronione jest używanie toreb foliowych - wszędzie są wyłącznie papierowe, już pisałam na blogu lipcowym – poniekąd dzięki temu nie widać tu w ogóle śmieci.


20 listopada – piątek
Bużumbura-Gitega-wodospady Kagera – źródła Nilu – Bużumbura


Fajny dzień, choć męczący, bo do wieczora głównie w busie. Zrobiliśmy pętelkę wokół kraju, który mimo że ma zaledwie 27 tys. km kw., czyli powierzchniowo przypomina województwo wielkopolskie, w podróżowaniu jest dość czasochłonny. Tu po prostu nie da się założyć, ile się będzie jechać, bo wciąż mamy albo dziurawe drogi, albo przepędzane przez drogę stada bydła, albo dzieci bawiące się na ulicy, albo nie mający jakichkolwiek zasad ruch uliczny (charakterystyczni są wszechobecni, jeżdżący środkiem ulicy rowerzyści), albo wszystko na raz. Najgorsze są jednak rozstawione co chwila posterunki wojskowo-policyjne. Jak to w takich krajach, im mniej ważny urzędnik czy posterunkowy, tym większy przerost ambicji, tudzież kompleksy, jeśli się więc nadarzy, aby zyskać swoje 5 minut i komuś pokazać, że ma się władzę, to na pewno z okazji się skorzysta. 

b-zielono.jpgNajpierw pojechaliśmy do Gitegi – drugiego co do wielkości miasta Burundi, które do lat 60-tych było stolicą kraju. Gitega sama w sobie ciekawa nie jest, ale ma Muzeum Narodowe, składające się z jednej sali stłoczonych eksponatów, po obejrzeniu których należy wpisać się do księgi pamiątkowej, tej samej od kilkunastu lat. Mimo tego dość długiego okresu, księga jest bardzo cienka, co świadczy o liczbie osób odwiedzających tę szczytną placówkę.

Droga do Gitegi (z Bużumbury 125 km, trzy i pół godziny jazdy) była całkiem ciekawa, bo co i rusz mijaliśmy ciekawe miasteczka, kobiety noszące na głowie co się tylko da, a krajobraz urozmaicały plantacje herbaty. Z innych upraw najwięcej jest tu kukurydzy, kasawy (manioku) i sadów bananowców.  Plusem pory deszczowej jest to, że wszystko tu takie zielone! W przeciwieństwie do wczorajszego dnia, dzisiaj sporo padało, ale na szczęście to takie deszcze szybko mijające.

Po drodze podpytałam Samuela (lokalnego przewodnika) o różne sprawy. M.in. o system edukacji. No więc trwającą 6 lat szkołę podstawową dzieci zaczynają w wieku 7 lat, ale ponieważ nie jest ona bezpłatna (kosztuje mniej więcej 5 dolarów miesięcznie), nie wszystkie dzieci mogą z niej skorzystać. Później, kto ma kasę rzecz jasna, może iść do odpowiednika gimnazjum, co oznacza kolejne 4 lata. Potem są następne 2 lata w liceum i wreszcie szkoła wyższa, też płatna, ok. 200-300 dolców na rok. Co do zarobków to np. lekarz zarabia ok. 75-100 dol. miesięcznie, nauczyciel przeciętnie 30 dol., ale wiele osób nie ma na życie więcej niż dolara dziennie.

b-wodospad.jpgZahaczyłam też o tematy czystek etnicznych miedzy dwoma głównymi tutaj grupami – Hutu (85% społeczeństwa) i Tutsi (ok. 14%). Hutu jest więcej, ale są biedniejsi, a poza tym i tak u władzy są Tutsi. Samuel, który należy do Tutsi, czasów masakr z autopsji nie zna, bo wraz z całą rodziną uciekł do Ugandy. Twierdzi natomiast, że gdyby państwa europejskie i Ameryka nie ingerowały w sprawy Afryki, Afryka by sobie sama ze swoimi problemami poradziła.  Trochę racji ma, bo w sumie nawet w Europie powszechnie się uznaje, że masakry to efekt polityki Belgii, która miała w tym rejonie kolonie i dla swoich interesów buntowała Hutu. Jednak z drugiej strony gdyby obce wojska (choćby siły ONZ-u) na czas zainterweniowały, pewnie nie doszłoby w takiej Rwandzie do wymordowania przez Hutu prawie miliona Tutsi.

Tak w ogóle to dość skomplikowana sprawa kto jest kto. Dawniej podział dotyczył głównie tego co się posiadało – kto miał więcej niż 10 krów, był Tutsi. Inny podział wynika z fizjonomii – Tutsi i Hutu choć mówią tym samym językiem i mają takie same zwyczaje, można łatwo wizualnie rozpoznać  (Tutsi - dłuższe nosy, wyżsi, szczupli, Hutu – krępi i płaskonosi). Tyle że przy dzieciach różnice mogą się już zacierać, przy czym dziecko zawsze przejmuje przynależność etniczną ojca. Czyli jeśli Hutu bierze sobie za żonę dziewczynę Tutsi (często się tak zdarza, bo dziewczyny Tutsi są ładniejsze od koleżanek Hutu), to potomstwo jest  Hutu.

Po Gitedze zaliczyliśmy wodospady Kagera (od nazwy rzeczki, na której powstały). Ładne i sympatyczne miejsce, w otoczeniu dżungli, choć nawet tam turyści to rzadkość.  Około 40 minut straciliśmy na wypisywanie biletu – trzeba było zapłacić 5000 franków (jakieś 3 dolary od osoby, przy czym to cena dla cudzoziemców, bo swoi mają dużo niższą), no ale mimo że stało tam aż pięciu kolesiów nudzących się jak mopsy, najpierw nie mieli jak wydać reszty, potem nie mieli długopisu, a jak im dałam długopis, z pisaniem też nie za bardzo sobie radzili. Za to trzeba przyznać, że wszyscy byli bardzo mili i życzliwi, a to że nigdzie im się nie spieszy, no cóż, to w końcu Afryka.

u-nil.jpgNa koniec zaliczyliśmy jeszcze najbardziej na południe wysunięte źródła Nilu (chodzi o rurę, z której cieknie woda stanowiąca punkt poboru wody dla całej okolicy), z  miniaturą piramidy postawioną w 1938 roku przez jakiegoś Niemca, ku czci wszystkich, którzy brali udział w wyprawach poszukujących źródeł najdłuższej rzeki świata (albo wg innych wersji – drugiej co do wielkości, bo w końcu wciąż nie wiadomo jak to z Amazonką). Dotarcie do źródeł Nilu uczciliśmy Primusem, czyli lokalnym piwkiem, sprzedawanym w butelkach o pojemności 0,72 l! Co do piwa to mają też tutaj Amstela (czyli de facto wytwór holenderski). Nazwą „Nil” ochrzczono natomiast wodę mineralną.

Po drodze były też inne „atrakcje”. Na przykład stacja benzynowa, w której żeby zatankować mazut, jak się tu mówi, kierowca musi kręcić korbą! Jednak najwięcej wrażeń dostarczyła końcówka podróży. Do Bużumbury i naszego hotelu zostało według kierowcy 30 km, widać było nawet łunę nad miastem i już się cieszyliśmy wizją porządnej kolacji (od śniadania nic konkretnego nie jedliśmy), a tu szlaban (tzn. żerdź na byle jakim stojaku). Oczywiście jak szlaban, to i  wojsko, i trwające w nieskończoność dyskusje. Okazało się, że kiepsko, bo zrobiło się już ciemno, a po zmroku jest  na tym odcinku wstrzymany ruch, jako że to teren zajęty przez rebeliantów (dokładniej to wyjaśniono, że przejechać można do godziny 19-tej, a my zjawiliśmy się o 19.05). Ciekawe, bo do tej pory przewodnicy wmawiali nam, że Burundi to bezpieczny kraj, po zawartym w zeszłym roku pokoju – spokojny i szybko się stabilizujący, no ale teraz wyszło, że z tym spokojem to jednak nie do końca.

Tak jak już pisałam na blogu afrykańskim z lipca, na mocy tego ubiegłorocznego traktatu  rząd obiecywał partyzantom-rebeliantom, że za każdy oddany karabin dostaną tam jakąś kasę (teraz Samuel, nasz lokalny przewodnik, mówił nawet o 100 dolcach za karabin), a kto pójdzie do rządowej armii – dobry żołd i różne inne świadczenia. Tymczasem ponoć jak przyszło co do czego, kasy za karabiny nie dawano tyle ile trzeba, a i z żołdem było coś nie tak. Finał jest taki, że dawne oddziały rebelianckie zaczynają się buntować i wracają do lasu (czytaj: do dżungli), aby utrzymywać się na własny rachunek. 

b-kontrola.jpgWracając do naszego zatrzymania…  W trakcie długich pertraktacji uznano, że teren jest niebezpieczny i jedyne co nam zostaje to cofnąć się i przenocować w jakimś hotelu po drodze. Nie ma znaczenia, że akurat na tej trasie hoteli brak – oficer tłumaczył, że armia dba jakoby o nasze bezpieczeństwo. Tyle, że po łapówce w wysokości 20 dolarów poziom bezpieczeństwa raptownie się podniósł, szlaban poszedł w górę i mogliśmy jechać. 

Radość była jednak przedwczesna, bo kilometr dalej stał… następny szlaban. Znowu negocjacje, stracony czas, burczące z głodu żołądki, no ale tym razem zakończyło się przynajmniej bez łapówki. Potem była długa przerwa i następne „szlabany” (dla odmiany w postaci sznurków), no ale już na szczęście z krótszymi dyskusjami i bez obciążeń finansowych.  Trudno się dziwić, że przy takich "atrakcjach: w Burundi praktycznie nie ma turystów.

I na koniec - lokalny słowniczek, czyli fonetycznie zapisanych kilka słów w kirundi (lokalny język):
- dzień dobry oficjalnie                                maramutse
- dzień dobry luźne                                     muraho
- jak się masz?                                          smakuru
- dobrze (w odpowiedzi na "jak się masz?")   nimeza
- do widzenia                                            murabeho
- dziękuję                                                 murakozy
- mam na imię….                                        nitwa

Z innych, może też przydatnych:
- rower                                      igari   (l.mnoga: amagari)
- wino bananowe                         urugwagwa (czyt. urugłagła)
- na zdrowie! (przy piciu)              sziriniota
- banany ogólnie                         ibitoti
- banany do jedzenia na surowo    imurecze
- zielone banany do gotowania      igitoczi
- mango                                     imiembe

 

19 listopada – czwartek
Bużumbura


b-stolica.jpgLicząca ok. 400 tys. mieszkańców stolica Burundi, mimo wciśnięcia między góry i jezioro Tanganika, nie należy do najładniejszych miast świata.  Inna sprawa, że teraz wrażenia i tak miałam sympatyczniejsze,  niż w lipcu, kiedy byłam tu pierwszy raz.
 
Zgodnie z programem zaczęliśmy dzień od  podjechania do mauzoleum Księcia Louisa Rwagasore, czyli burundyjskiego bohatera narodowego, zabitego w 1961 roku na polecenie Belgów. Niestety, znowu nas  nie wpuścili poza płot (w lipcu też tak było), zupełnie jakby pomniki były obiektem strategicznym. A zresztą pal sześć, bo i tak dużo ciekawsze niż betonowy monument, okazały się kobiety przychodzące do ulicznego kranu po wodę.

Potem zaliczyliśmy jedną z plaż Jeziora Tanganika, gdzie chcieliśmy załatwić jakąś łódkę aby się przepłynąć, ale okazało się, że to marzenie ściętej głowy, bo łódki wprawdzie bezużytecznie stoją, ale najpierw nie było kogoś, kto mógłby podjąć w tej sprawie jakąś decyzję, a potem jak już się znalazł, to rzucił kwotę, która nawet na przybyszy z Europy jest mocno wygórowana. Oni tu zupełnie nie umieją zarabiać – zachowują się jakby zupełnie im nie zależało na turystach, bo przecież turyści to same kłopoty.

b-olejarnia.jpgCiekawy natomiast był wypad do „kamienia Livingstona”, czyli miejsca, gdzie uznany za zaginionego Livingston w roku 1871 został odnaleziony przez ekipę dowodzoną przez innego Angola, Henry Stanleya. W rzeczywistości to jedno z dwóch miejsc w których opowiada sie tę samą historyjkę. Kamień jak kamień, ale zatrzymaliśmy się jeszcze przy miejscowej wytłaczarni oleju z nasion palmowych. Harują przy tym głównie kobiety, choć trzeba przyznać, że panowie też się nie obijają, bo w pobliskim strumieniu zbierają kamienie  sprzedawane na budowy. Aż przykro myśleć, że ci ciężko pracujący ludzie często nie zarabiają więcej niż dolara dziennie!

A, i jeszcze zrobiliśmy sobie czas wolny na lokalnym bazarku, gdzie hitami uznaliśmy okrwawioną głowę kozią, zwierzęce podroby pieczone na ruszcie, suszone sardynki z jeziora Titicaca i chleb z kasawy (roślina bulwiasta zastępująca ziemniaki, a dokładniej: maniok).

b-siostry.jpgNajwiększe jednak wrażenie zrobiła na mnie jednak popołudniowa wizyta u poznanych wczoraj na lotnisku polskich sióstr zakonnych prowadzących miejscowy ośrodek zdrowia.  W sumie są to cztery zakonnice ze zgromadzenia zwanego Kanoniczkami Ducha Świętego (one same o sobie mówią: „duchaczki”). Ich przełożona to przesympatyczna Siostra Dolores, która powiedziała nam, że w  całym Burundi jest w sumie 14 sióstr z Polski. –W Polsce ubieramy się na czarno – tłumaczyły siostry – jednak tutaj ze względu na klimat mamy niebieskie ubrania (habity? czy tak się mówi o strojach zakonnic?).

Miejsce, w którym siostry mieszkają, to historia sama w sobie. Właściwie są to obrzeża Bużumbury, dzielnica dość kiepska (jak wjeżdżaliśmy dostaliśmy ochronę policjantów), a konkretnie Kamenge w rejonie Mirango. Ponoć w czasie walk między plemionami Tutsi (siostry mówią o nich „dłudzy”) i wojowniczymi Hutu (wg sióstr „krótcy”), zrównano te osiedle z ziemią. Do tej pory gdzieniegdzie widać ruiny, a większość domów to budynki odbudowane w ciągu ostatnich dwóch lat.

b-urodzony.jpgTrzeba przyznać, że ośrodek działa bardzo prężnie – kiedy w nim byliśmy, szczepiono na polio miejscowe dzieciaki. W ciągu jednego dnia rozdano grubo ponad półtora tysiąca szczepionek! Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak część szpitalna, a dokładniej oddział położniczy, na którym jedna z sióstr wyniosła do nas dziecko narodzone chwilę wcześniej! Niesamowite jest takie dzieciątko. A ile włosów ma!

Potem zgadało się coś na temat malarii (no bo w ramach szpitala jest też laboratorium, m.in. do diagnozowania malarii). Siostry przyznały, że malaria jest, ale same nic na nią nie łykają. Mało tego, siostra Dolores jakby nigdy nic powiedziała, że miała tę chorobę już malarię kilkakrotnie, ale widać było, że specjalnie się nie przejmuje. I tak dużo większym problemem jest tu AIDS.

Z innych ciekawostek – w tutejszym szpitalu nie ma drzwi (zastępują je zasłonki). Ponoć to dlatego, że żaden zamek i żadne drzwi tu się długo nie utrzymają, bo zaraz znajdą się tacy, którym się przydadzą w ich posiadłościach.

b-szczepienia.jpgNa koniec siostry zabrały nas do swojego domu, gdzie mieszkają i gdzie mają kaplicę (niezależnie od tego i tak codziennie o 6 rano chodzą na mszę odprawianą gdzieś indziej przez księdza –Włocha). Odśpiewaliśmy nawet zbiorowo „Czarną Madonnę”  - to pieśń, która zawsze mnie wzrusza, no a w takim otoczeniu to już w ogóle. Szkoda, że nic dla sióstr nie mieliśmy (zrobiliśmy za to spontaniczną zrzutę i zostawiliśmy pewną sumkę dolarową) – na przyszłość muszę zabierać choćby kabanosy czy jakiś słoik grzybków. Siostry pokazywały w przydomowym ogródku, że uprawiają różne warzywa, także ogórki, ale ponoć w tym klimacie nie ma szans by zrobić sobie prawdziwe kiszone. Obiecałam że następnym razem jak tu przyjadę, to na pewno jakieś kiszoniaki przywiozę.

Na zakończenie naszej wizyty miejscowe dzieciaki pod wodzą jednej z sióstr zaśpiewały (i zatańczyły) piosenkę o dziesięciu małych… murzynkach!  Fantastycznie to wyglądało – skaczące, klaszczące i potrząsające główkami czarnoskóre maluchy, śpiewające po polsku (!), a w dodatku przy użyciu słów które w Polsce uważane jest za „niepoprawne politycznie” (chodzi o określenie „murzyn”, co mnie osobiście wcale nie razi i nie widzę w tym negatywnego oddźwięku).
 
Po powrocie do hotelu usłyszałam bębny! Może nie byłoby w tym nic dziwnego, bo to kraj słynący z bębniarzy, ale dzisiaj od rana nasz przewodnik próbował jakichś speców od bębnów namierzyć, aby zrobić pokaz dla grupy. Jak mi jednak relacjonował, jedni bębniarze byli jakoby gdzieś tam, inni też przepadli, no i z bębnów wyszły nici. Odpuściłam temat, a tymczasem okazało się, że mam te bębny pod nosem! Ustaliłam, że to bębnią b-bebny.jpgw sąsiednim Novotelu, a kiedy tam pobiegłam, okazało się, że to pokaz prywatny, dla jakiejś bogatej amerykańskiej rodziny. Amerykanie okazali się bardzo mili, pozwolili mi zostać na występie, zaś potem miałam okazję z bębniarzami pogadać. Okazało się że to „chłopcy ulicy”, sieroty (za wyjątkiem dwóch), którzy występami zbierają pieniądze na swoją naukę.  Kombinowałam, by mimo wszystko pokazać ich grupie, no ale nie dało rady, bo niestety nasz hotel nie zgodził się na ich wpuszczenie, a następnego dnia mieliśmy już bardzo napięty program. Szkoda!

A tak na marginesie, to jak na razie mimo tzw. pory deszczowej nie doświadczyliśmy żadnego deszczu. Tzn. trochę mżyło jak przylecieliśmy, ale bez przesady. Teraz z kolei się błyska, ale deszczu ani widu, ani słychu. Byle tak dalej…

 

18 listopada – środa
Warszawa-Bruksela-Bruksela-Bużumbura

 

Przelot

Zdublowana w podtytule Bruksela to nie pomyłka! Ale po kolei...

Wylecieliśmy z Brukseli airbusem należącym do belgijskiego przewoźnika Brussels Airlines, no i jak zwykle przy starcie, zasnęłam (zawsze tak mam, przy obniżaniu ciśnienia w kabinie). Swoją drogą warunki do spania były znakomite, bo samolot wielki jak stodoła, a pasażerów malutko. W wielkim przedziale na chyba ze sto osób naliczyłam w sumie czworo ludzi (jakoś tak wyszło, że moja grupa leciała w drugim przedziale), tak więc rozłożyłam sobie barłóg na czterech siedzeniach i czekałam kiedy wystartujemy, aby z pozycji siedzącej móc wreszcie przejść do leżącej. Przysnęłam, spałam jak zabita, ale w końcu obudziłam się, bo poczułam że… lądujemy.

- Chyba przeholowałam! – pomyślałam ze wstydem, no bo w końcu jako pilot powinnam w międzyczasie wykazać zainteresowanie grupą.  –Przespałam cały lot! – spanikowałam sądząc, że to już Bużumbura, do której powinniśmy dolecieć w ciągu 8,5 godziny. No cóż, już nie raz mi się zdarzało (ale przy podróżach na własną rękę, bez grup), że rzeczywiście lot przesypiałam. Zasypiałam przed startem, a stewardessy budziły mnie już po wylądowaniu, raz nawet uprzejmie informując, że wszyscy pasażerowie już dawno wysiedli i zaraz wchodzi ekipa sprzątająca! Te spanie kiedy się tylko da, to efekt mojego bardzo intensywnego życia zawodowego, czy raczej międzywyjazdowego przepracowania, bo rzeczywiście przed wyjazdami pracuję na maksa, na zasadzie maratonów bez spania.

Ale wracając do tego nieszczęsnego lotu… Pewna, że to już Afryka zerknęłam na zegarek, ale coś mi się nie zgadzało – minęło dopiero z 40 minut. – Widocznie przegapiłam, że miało być jakieś międzylądowanie – pomyślałam, co było logiczne, z uwagi na ten pusty samolot, który może powinien dobrać gdzieś pasażerów. W końcu jednak dojrzałam monitor z trasą lotu, a tam ładne kółeczko, pętelka ze startem i końcówką w Brukseli! No cóż, w kółko nikt bez powodu nie lata - musiało się coś stać. Nie podejrzewałam, żeby pilot zapomniał wyłączyć w domu żelazka – jasne było, że mamy jakieś problemy techniczne.

O co dokładnie chodziło, nikt nam nie wyjaśnił. Po wylądowaniu postaliśmy na płycie lotniska ze 3 godziny, w trakcie których zjawili się technicy, a my dostaliśmy kanapki i napoje. Potem jakby nigdy nic wystartowaliśmy tym samym samolotem. Nie powiem, podświadomie wsłuchiwałam się w pracę silnika. To znaczy tylko na początku, później uznałam, że co ma być to będzie, a ja i tak nie mam na to wpływu.

W Bużumburze wylądowaliśmy około 22-ej, czyli ze sporym obsuwem. Jak to w takich krajach, trzeba było odstać swoje po wizy, a jak doszła wreszcie nasza kolejka, to jedyny pan obsługujący okienko i tak co i rusz brał podsuwane z boku paszporty tych co wpychali się z boku. W końcu się wkurzyłam, co dało należyty efekt, choć i tak wszystko trwało pieruńsko długo, bo pan musiał każdemu z osobna wypisać oddzielny dowód zapłaty, jakby nie mógł zrobić tego na jednym kwicie dla całej naszej 14 osobowej grupy. Na koniec jeszcze "zapomniał", że ma oddać mi 120 dolców reszty – gdybym się nie upomniała, byłamby troszkę finansowo do tyłu.

Za to hotel przynajmniej jest przyzwoity - czterogwiazdkowy „Source du Nil”, czyli „Źródła Nilu”. Wprawdzie to nie ten, który obiecano w programie, ale jak na warunki burundyjskie i tak jest nieźle.

 



Informacje praktyczne:



Burundi:
Wiza: wystawia się ją na lotnisku, zdjęcia niepotrzebne. Koszt – 20 dol. za 3 dniową, 80 dol. za miesięczną.
Zdrowie: profilaktyka antymalaryczna konieczna, chociaż jak byłam w porze suchej (w lipcu) – wtedy mówiono, że malarii nie ma (ale w listopadzie jest). Żółtych książeczek (ze szczepieniem przeciw żółtej febrze) nikt nie sprawdza.
Czas: w naszym czasie letnim taki sam jak u nas, w naszym czasie zimowym w stosunku do Polski + 1 godzina.
Elektryczność: kontakty na wtyczkę z trzema małymi bolcami.


Rwanda:
Wiza: 60 USD, zdjęcia niepotrzebne, za to trzeba mieć promesę wizy.
Waluta: franki rwandyjskie; 1 USD = 580 franków burundyjskich.
Ceny: wódka 0,75 l – 5000, piwo 0,72 l w knajpie – 900-1000, obiad w knajpie ok. 1500
Czas: taki jak w Burundii, a w stosunku do Ugandy -1 godzina, czyli o godzinę później niż w Polsce (przynajmniej w przypadku naszego czasu zimowego).


Uganda:

Wiza: 50 USD, zdjęcia niepotrzebne
Waluta: szyling ugandyjski. 1 USD = 1800 szylingów
Czas: w stosunku do Polski + 2 godziny.
Ruch drogowy: lewostronny
Elektryczność: wtyczki z trzema bolcami o prostokątnym przekroju.


Wymiana pieniedzy we wszystkich opisywanych krajach:

Uwaga – nie są przyjmowane banknoty dolarowe wydane przed 2001 rokiem, a bywa też, że przed 2003 rodkiem. Niekiedy bywa, że można je wymienić, ale z potrąceniem 10 proc. Również przy wymianie jedno i pięciodolarówek zwykle dostaje się niższy kurs. Wymiany można dokonywać w bankach lub kantorach zwanych "Forex".

 

 

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!