Image
Image
Image
Image

Dym, który grzmi

Dym, który grzmi

WODOSPADY WIKTORII
Jeden brzeg to Zimbabwe, drugi – Zambia, środkiem płynie rzeka Zambezi. Gdzie są słynne Wodospady Wiktorii zdradza unosząca się nad nimi wielka chmur

 


Centrum VicFalls (właściwie Victoria Falls, ale wszyscy wolą skrót) wyznacza kilka ulic nawet nie „na krzyż”, tylko o zupełnie przypadkowym układzie. Niby to jedno z najbardziej turystycznych miejsc na mapie Zimbabwe, ale ze względu na zagrożenie przestępczością, po zmroku jest tu pusto. Chociaż… Kierowca naszego busa nagle hamuje. –Widzicie? Słoń! – pokazuje. Rzeczywiście! Z bocznej alejki w kierunku głównego skrzyżowania dziarsko zmierza wymachujący trąbą kolos. Następnego poranka widzimy ślady czteronogiego wandala: poprzewracane śmietniki, połamane konary drzew.

zambezi5.jpgW ciągu dnia słoni nie ma, za to na miejskich trawnikach pasą się… guźce. Afrykańskie dziki szczególnie upodobały sobie galerię, jaką stworzył pod gołym niebem lokalny artysta. Kręcąc się między rzeźbami przyciągają turystów niczym najlepsza reklama.

Już z nazwy miasteczka można się domyślić, co nas tu przywiodło. Zanim jednak dotrzemy do wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Wodospadów Wiktorii, oglądamy je na banknotach. Ale pal sześć widoczek – dużo bardziej intryguje nas opisująca pieniądze liczba zer. Nie możemy się doliczyć – prawidłowy wynik: czternaście! „Sto tysięcy trylionów dolarów” wyjaśnia napis, przy czym chodzi oczywiście o dolary Zimbabwe, których emisję wymusiła galopująca inflacja. Jesienią 2008 roku oficjalnie podano, że jej poziom osiągnął 13 mld procent! Efekt? Za trzy jajka płaciło się sto miliardów dolarów zimbabweńskich, a na zakupy chodziło się z walizką pieniędzy. –Byliśmy multimilionerami. Mogliśmy naszymi dolarami tapetować ściany… - gorzko śmieją się lokalesi, przypominając też że co dwie godziny ceny towarów ulegały podwojeniu.

Teraz walutę kraju, który niegdyś należał do najbogatszych krajów Afryki (rządy Mugabe sprawiły, że jest jednym z najbiedniejszych), stanowią dolary amerykańskie (z przeliczaniem i wymianą euro są problemy). Za 3 dolary USA od wszechobecnych miejscowych handlarzy kupuję cały komplet banknotów banku Zimbabwe. Oprócz wspomnianych sto tysięcy trylionów, także 10 miliardów, 500 milionów dolarów i kilka innych.



Zim, Zam i Nyami-nyami


wodospady-wiktorii---z-heli.jpgAle oto i wodospady. Już po kilku minutach żałuję, że nie kupiłam oferowanej przy wejściu peleryny, bo to co nas czeka przy niektórych punktach widokowych, to nie tyle unosząca się od wodospadów wilgotna mgiełka, ile rzęsisty deszcz! Siła wody wzbudza podziw, zachwyt, ale i przerażenie. To jedne z największych i najpotężniejszych wodospadów świata. –Tak, wiemy, są większe, ale Niagarę nasz wodospad bije na głowę – z dumą mówi przewodniczka. Dla miejscowych to ważne: być w czymś lepszym od Amerykanów. Tak czy owak trzeba przyznać, że wodospady robią wrażenie - zarówno wysokością (przy największej Kaskadzie Tęczowej sięgają 110 metrów, podczas gdy Niagara dochodzi do maksymalnie 60), jak i szerokością (1,7 km, podczas gdy u amerykańskiej konkurentki niecały kilometr).

zambezi2.jpgDostęp do wodospadów turyści mają z obu brzegów, czyli z dwóch krajów. Od strony Zimbabwe jest rozleglejszy widok, za to od Zambii wodospady ma się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Z jednej i drugiej strony zobaczymy pomnik Davida Livingstona, słynnego szkockiego misjonarza, podróżnika i odkrywcy, który w 1855 roku dotarł do wodospadów jako pierwszy biały człowiek. To właśnie on nazwał je Wodospadami Wiktorii, na cześć ówcześnie panującej brytyjskiej królowej. Miejscowi od wieków mieli własną nazwę tego miejsca: „Mosi-oa-Tunya, czyli „Dym, który grzmi”, a to ze względu na unoszący się nad wodospadami, wysoki na 300 metrów obłok pary, widoczny nawet z odległości 60 km.

Patrząc na tłum robiących zdjęcia turystów, myślę o przeżyciach Livingstona w momencie kiedy ujrzał wodospady po raz pierwszy. Napisał w swoich dziennikach, że „tak piękny to widok, że muszą się w niego wpatrywać anioły w locie”. Dla lokalnych plemion było to wtedy miejsce święte. Wierzono, że w wodospadach żyje Nyami-nyami, przypominający węża, ale mający głowę ryby bóg Zambezi. Żeby go nie niepokoić, nikt z ludzi nie odważył się w tamtych czasach schodzić na dno wąwozu, którym płynie rzeka. Teraz nawet utworzenie parku narodowego temu nie przeszkadza - zarówno turyści, jak i miejscowi oglądają rzekę na wszelkie sposoby. Także z góry (można wykupić lot helikopterem, samolotem, balonem lub motolotnią), jak i z dołu (to przy okazji spływów kajakowych i raftingów). A co z Nyami-nyami? Przypominają o nim pamiątkowe wisiorki zrobione z bawolich kości.



Afrykański socjalizm


zambezi1.jpgPamięć o Davidzie Livingstonie, mimo że to Brytyjczyk, a nacja ta kojarzy się miejscowym z czasami kolonializmu (i Zambia, i Zimbabwe do połowy lat 60. XX wieku były brytyjską kolonią), widoczna jest na każdym kroku. W Zambii jest na przykład Wyspa Livingstone`a, jeden z lepszych hoteli to "Royal Livingstone". Imię odkrywcy nosi też pole golfowe. Jednak najważniejsze jest Livingstone – 100-tysięczne miasto, znajdujące się około 10 km od wodospadów. Warto odwiedzić tamtejsze muzeum, w którym duża część ekspozycji poświęcono właśnie Davidowi Livingstonowi (jest m.in. jego płaszcz, sztucery i listy pokazujące, że co jak co, ale ze sztuką kaligrafii nie było u niego najlepiej). Słynny podróżnik w Zambii zmarł (w 1873 roku), ale jego ciało przeniesiono do katedry westminsterskiej w Londynie. Niezależnie od dwóch pomników jakie wystawiono mu przy wodospadach, jest jeszcze trzeci – przy lokalnym lotnisku, i czwarty – przed muzeum. Tuż obok stoi też popiersie ze swojsko brzmiącym nazwiskiem.  To Czech, Emil Holub, eksplorator południa Afryki, autor wykonanej w 1875 roku pierwszej mapy Wodospadów Wiktorii.

zambezi-dziadek.jpgW ramach obiadu korzystam z miejscowego fast-foodu o dość przekornej nazwie „Hungry Lion” (Głodny Lew), po czym z resztą ekipy jedziemy zobaczyć znajdującą się 20 km od  miasta wioskę Mukuni. Spodziewamy się czegoś w rodzaju skansenu, a tymczasem miłe zaskoczenie – czeka na nas autentyczna osada, mająca już ponad 700 lat, a zamieszkała przez Tokalea, jedno z 73 zambijskich plemion. Początkowo, przez pierwsze trzy wieki, wioską władały … królowe; pierwszy król pojawił się dopiero w XVI wieku. Teraz rządy sprawują wspólnie i król, zwany nandżina, i królowa, zwana lampasa, a prywatnie brat i siostra, mieszkający w oddzielnych „pałacach” czy raczej ogrodzonych plecionymi matami chatach. W wiosce panują zasady równości - wszyscy mają takie same prawa i obowiązki, a wszelkie pieniądze i prezenty od turystów wędrują do wspólnego „wora”, przy czym o ich wykorzystaniu, w pierwszej kolejności na cele ogólnospołeczne, decyduje król. Władca musi się starać, aby być w tych podziałach sprawiedliwy – jeśli jego podwładni będą niezadowoleni, mogą króla zmienić, co zwyczajowo dokonuje się przez podanie mu trucizny. Obecnie panujący ma dobrą opinię, dzięki czemu jak na razie żyje mu się dobrze i nikt go truć nie zamierza.

zambezi3.jpgTrzeba przyznać, że wioska jest bardzo zadbana, czysta, wokół skromnych, glinianych chałupek rosną kwiaty albo zielone krzaczki orzeszków ziemnych. Co ważne, nie ma żadnego żebrania czy namolnych prób sprzedania pamiątek w trakcie spaceru po wiosce (do handlu wydzielony jest bazarek, na którym siedzą sami mężczyźni, podczas gdy kobiety zajmują się domami). Co ważne, mieszkańcy sprawiają wrażenie szczęśliwych. To nic, że prąd służy tylko do zasilania ogólnodostępnej pompy z wodą, a oświetlenie jest wyłącznie w szkole i w „pałacach” królewskich. Nie widać również żadnych samochodów.  -Jeśli ktoś nagle zachoruje, król ma telefon komórkowy i wzywa taksówkę – tłumaczą mieszkańcy.

Na pożegnanie zostajemy poczęstowani… larwami. Żerujące na liściach drzewa mopane gąsienice motyli, stanowią tutejszy przysmak. Nasze na szczęście są już ugotowane, więc przynajmniej nie mamy wrażenia, że uciekają z ust. Niektórzy z nas potem kupują owe larwy, w wersji suszonej, w supermarkecie. Będzie afrykański poczęstunek dla znajomych…

Wracając z wioski zatrzymujemy się przy wielkim baobabie, na którego konarach zrobiono punkt widokowy na wodospady. Właściwie ze względu na dużą odległość (dobre kilkanaście kilometrów) widać tylko „dym”, ale potężne drzewo samo w sobie jest ciekawe. Jeszcze większy baobab zwany „Big Tree” z obwodem pnia liczącym 20 metrów rośnie na obrzeżach Victoria Falls, po stronie Zimbabwe.

zimbabwe-big-tree.jpgW Afryce baobaby to drzewa szczególne. Ich charakterystyczny wygląd tłumaczy buszmeńska legenda, według której baobab rozzłościł Boga, a ten za karę posadził go do góry korzeniami. Wiele plemion wierzy, że lepiej nie zrywać jego kwiatów, bo za karę możemy zostać pożarci przez lwa! Dla odmiany woda, w której zanurzone były nasiona baobabu po wypiciu przez człowieka chroni go jakoby przed atakiem krokodyla. Czy patent działa nie sprawdzamy, ale że krokodyli w Zambezi nie brakuje, przekonujemy się podczas zorganizowanej w plenerze kolacji. –Tylko nie oddalajcie się od ogniska, bo tu pełno „big crocs”…– upominają nasi opiekunowie. Niedługo potem jeden z kolegów w celach fizjologicznych oddala się w stronę nabrzeżnych krzaków. Zaraz potem przybiega przerażony. –Z tymi krokodylami to prawda! – krzyczy, oświetlając latarką wielkiego gada. Ale to tylko jedno z wielu „spotkań bliskiego stopnia” z afrykańską fauną. Następnego dnia jedna z turystek dostrzega na hotelowym trawniku charakterystycznego węża. –Czy tu są kobry? – pytamy obsługę. –Ależ absolutnie… – zaprzeczają z uśmiechem. Wieczorem recepcjonista szepcze mi do ucha: -Tak, to była kobra, ale nie mów o tym nikomu!



Zambezi z adrenaliną


zimbabwe-mile.jpgZ Victoria Falls w Zimbabwe do oddzielonego rzeką Livingstone w Zambii dostać się łatwo, bo jest most. Historyczny, wybudowany w 1905 roku, jako ogniwo planowanej transafrykańskiej linii kolejowej. Wprawdzie projektu nigdy w całości nie zrealizowano, ale do tej pory, na terenie najlepszego miejscowego hotelu, czyli pamiętającego kolonialne czasy, pięciogwiazdkowego „Victoria Falls Hotel”, można zobaczyć tabliczkę z informacją „Kair - 5165 mil (ok. 8300 km), Kapsztad – 1647 mil (2600 km)”.

Dziś żaden pociąg mostem nie przejeżdża, samochód też tylko czasem, natomiast ruch pieszych jest na nim całkiem spory. Nie turystów, lecz miejscowych, krążących z jednego kraju do drugiego aby coś sprzedać, kupić, przemycić… Cóż, każdy chce żyć. Leniwie przeciągający się celnicy co i rusz kogoś z tłumu wyłapują, między położonymi do kontroli workami biegają małpy, kolorowo ubrane kobiety niosące na głowach wielkie pudła machają przyjaźnie, a natrętni sprzedawcy chcą nam sprzedać różne pamiątki, od bransoletek wyplecionych z włosia z ogona żyrafy, po groźnie wyglądające maski. –Nie mamy pieniędzy? Nie szkodzi, możemy dokonać transakcji wymiennej. Zaraz potem moja czapeczka ląduje na głowie czarnoskórego chłopaka, ja natomiast staję się szczęśliwą posiadaczką kolejnej drewnianej miski, choć dzień wcześniej kupiłam podobną (syndrom tanich zakupów).zambezi-bungy.jpg

Ale oto i cel spaceru po moście - na samym jego środku, tuż obok tabliczki informującej że to dokładnie jest granica, znajduje się pomost do skoków z przywiązaną do kostek gumową liną. To jedno z „kultowych” dla miłośników bungy miejsc, także jedno z najwyższych. Rzucenie się w przepaść z wysokości 111 metrów, oznacza 4 sekundy swobodnego spadku w przepięknej scenerii, bo z widokiem na wodospady. Oczywiście lecąc bezwładnie w dół z zawrotną prędkością wcale nie o widokach myślę, tylko o tym, czy lina wytrzyma mój ciężar. –Mówili, że wymieniają ją po 500 skokach, ale może chcieli przyoszczędzić? – kołacze mi w głowie. Lina oczywiście wytrzymuje, a kiedy bujanie się uspokajania, dostrzegam wreszcie wodospady. I nie tylko -  także pontony na których można zaliczyć jeden z najtrudniejszych, a zarazem najsłynniejszych spływów świata.

zambezi-rafting.jpgNastępnego dnia sama doświadczam, że rzeczywiście – tutejszy rafting łatwy nie jest, chociaż należę do jedynej załogi, która tego dnia nie zalicza wywrotki. Już same nazwy bystrzy („Terminator”, „Pralka” itp.) sugerują ciężkie i mokre przeżycia. -Nie martwcie się. Nawet jeśli was po wywrotce nie wyłowimy, do ujścia do Oceanu Indyjskiego macie jeszcze 1300 km – „pociesza” jeden z instruktorów, ze względu na posturę zwany „Hipo” (czyli „hipopotam”). No tak, Zambezi mająca w sumie 3540 km to czwarta pod względem długości rzeka Afryki. Dzięki wodospadom – jedna z najsłynniejszych na świecie.

 

 




INFORMACJE PRAKTYCZNE (dane z lutego 2016):


Wizy: musimy je mieć, i to nawet jeśli wjeżdżamy do danego kraju tylko na kilka godzin (jedynie przy wejściu na sam most graniczny nie są one potrzebne). Wizy załatwia się na przejściach granicznych – trzeba wypełnić odpowiedni druczek i zapłacić w przypadku Zimbabwe 30 dolarów a w Zambii - 50.

Ceny atrakcji: wstęp na wodospady: od strony zambijskiej 10 USD, od strony Zimbabwe 30 dol. Propozycje typu przelot helikopterem (12 minut), bungy jumping, rafting, safari na słoniu – około 100-120 USD.

Dobra rada: Ze względu na bardzo duże prawdopodobieństwo zmoczenia, idąc nad wodospady w porze deszczowej dobrze jest mieć sandały (albo buty, który łatwo wysuszyć), do tego pelerynę, zaś dokumenty czy telefon komórkowy lepiej zostawić w hotelu lub odpowiednio zabezpieczyć.

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!