Image
Image
Image
Image
Gdzieś pośrodku białej pustki


Mount Vinson, najwyższy szczyt Antarktydy, był dla mnie szczególnie ważny - wejściem na niego kończyłam zdobywanie Korony Ziemi

Który z kontynentów lubię najbardziej? Antarktydę! Ktoś powie, że przecież nic tam nie ma, bezkresna biel i tyle. Niby tak, bo obszar ten to śnieżna pustynia, mająca powierzchnię prawie 45 razy większą niż Polska, praktycznie nieskażona cywilizacją. Nie ma tam miast, zabytków, zwierzęta są tylko na wybrzeżu. Ale właśnie to wyizolowanie i niesamowita przestrzeń sprawiają, że można się w tym niezwykłym kawałku świata szczerze zakochać.

Tanio nie jest!
Byłam na Antarktydzie wcześniej dwa razy. Pierwszy raz - jachtem, drugi - zaadoptowanym na potrzeby turystów lodołamaczem, teraz jednak szykowała się wyprawa szczególna, bo w interior Białego Lądu. Cel stanowił najwyższy szczyt Antarktydy, położony w Górach Ellswortha Mount Vinson (4892 m). Największym problemem wbrew pozorom nie były wcale trudności wspinaczkowe, ale skomplikowana logistyka, bo niełatwo się w okolice tej góry dostać, nie mówiąc o związanych z tym kosztach. Najpierw trzeba dolecieć do położonego na południu Chile Punta Arenas, miasta będącego bramą do Patagonii i Ziemi Ognistej. Czeka nas tam przesiadka na wielkiego Ił-a 76, wielki samolot transportowy lądujący na Antarktydzie w bazie zwanej Union Glacier. Cena za ten 4,5 godzinny lot to - uwaga - 35 tys. dolarów! Od osoby, bez szans na jakiekolwiek zniżki i promocje. Zresztą i tak przewoźnik nie musi ich robić, bo miejsca na takie loty rezerwuje się z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, jako że to jedyna możliwość aby dostać się w ten rejon Antarktydy. Wspinacze stanowią tylko nielicznych pasażerów, większość to turyści pragnący dotrzeć do bieguna (od Union Glacier czeka ich kolejny, około 5 godzinny lot, małym już samolotem, za dodatkowe 30 tys. dolarów), no i przede wszystkim - pracownicy baz naukowych traktujący Union Glacier jako punkt przesiadkowy do miejsc, w których spędzą ileś kolejnych miesięcy.
Co ciekawe, nigdy nie wiadomo kiedy uda się na Antarktydę dotrzeć (jak też - kiedy się z niej wróci), jako że samolot musi czekać na tak zwane okna pogodowe. W praktyce oznacza to, że wszystkie bagaże pakuje się do niego wcześniej, a pasażerowie siedzą w gotowości w swoich miejscach noclegowych czekając na sygnał że tak, to już i zaraz ktoś przyjedzie aby zabrać ich na lotnisko. A to, że oczekiwanie trwa nawet kilka dni, przy tych akurat lotach nikogo nie dziwi.

Ekologia przede wszystkim
Baza Union Glacier działa wyłącznie w trakcie antarktycznego lata, czyli od listopada do lutego, kiedy trwa polarny dzień. Poza mającym 6 kilometrów, zrobionym z idealnie gładkiego lodu pasem do lądowania i startów samolotu, tworzy ją kolorowe namiotowe miasteczko. Nie ma w niej żadnych budynków murowanych nie tylko ze względu na specyfikę lodowcową, ale przede wszystkim - ekologię. Co istotne, wszystkie śmieci jakie są generowane oraz fekalia, odlatują do utylizacji do Chile.
Temat ekologii na Antarktydzie traktowany jest niezwykle poważnie. Jeszcze w Punta Arenas, czekając na wspomniany samolot, każdy z jego pasażerów proszony jest o wyczyszczenie zakamarków swoich kieszeni czy podeszw butów (dostaliśmy do tego specjalne szczoteczki), a przed wejściem na pokład trzeba przejść przez matę nasączoną płynem odkażającym. Ma to zapobiec przywiezieniu na Antarktydę nasion czy mikroorganizmów, które mogłyby zakłócić tamtejszy ekosystem. Z tego samego powodu są też bardzo duże restrykcje w przywożeniu żywności, no i obowiązuje zakaz zabierania zwierząt. To że dawni odkrywcy, jak chociażby rywalizujący o pierwsze dotarcie do bieguna Scott czy Amundsen (wygrał ten drugi), korzystali z psich zaprzęgów, to już historia i nic nie wskazuje na to, że taki środek transportu będzie jeszcze na tym kontynencie kiedyś w użyciu. Również wszystkie zwierzaki jakie kiedyś trzymano w stacjach naukowych, jakiś czas temu z Białego Lądu już odesłano.  

Z dobytkiem na sankach
Kilka dni czekania w Union Glacier na pogodę pozwalającą na kolejny lot, wykorzystujemy głównie na ćwiczenia z wychodzenia lub wyciągania partnera ze szczeliny. W końcu jednak przychodzi moment gdy dla odmiany małym samolocikiem, na płozach, przedostajemy się do położonego 120 km dalej obozu bazowego pod Mount Vinson. Tu już nie ma luksusów w postaci ogrzewanej stołówko-świetlicy czy gotującego nam kucharza, które to mieliśmy wcześniej. Im wyżej, tym jest zimniej (temperatury odczuwalne sięgają minus 40 stopni), żeby przygotować coś do picia czy zjedzenia trzeba najpierw wytopić śnieg, nie mamy internetu, a jedyna łączność ze światem to komunikacja satelitarna. Musimy też przyzwyczaić się, że w czasie naszej wyprawy nie zapada w ogóle zmrok. Cały czas jest widno, normą są promienie słońca o drugiej w nocy.
W drodze docelowo na szczyt po opuszczeniu basecampu rozbijamy jeszcze dwa obozy. Do pierwszego cały ekwipunek i prowiant ciągniemy na sankach. Na Antarktydzie nie ma tragarzy, nie ma też opcji aby bagaż wspinaczy zabrano na przykład skuterem śnieżnym. Nie mamy nart, idziemy na butach, chociaż dla asekuracji powiązani linami, bo teren jest mocno szczeliniasty. Pewnym utrudnieniem trekingo-wspinaczki są wspomniane już kwestie ekologiczne. To że nikt nie zostawia śmieci, to wiadomo. Chodzi o to że równie ważny jak śmieci jest też zakaz załatwiania się gdziekolwiek. Każdy musi mieć swoją butelkę na sikanie, a opróżniać ją można tylko w wyznaczonych miejscach, przy obozach, bo jak powtarza nasz przewodnik: "śnieg na Antarktydzie ma być biały, a nie żółty". To ważne, bo przecież Biały Ląd to awaryjny rezerwuar wody pitnej dla całej ludzkości. Każdy z nas dostał też "torebki na kupy". Również i ten ładunek trzeba ze sobą nosić w plecaku, dostarczając na koniec do Union Glacier. Po drodze żadnych toalet nie ma. Mało tego - nie ma też drzew czy skał i na dodatek nie można odwiązać się od liny, bo wpadnięcie w szczelinę to ryzyko śmierci. Krótko mówiąc o intymności przy fizjologii trzeba zapomnieć.

Operacja z lustrem
W obozie pierwszym poza nami jest jeszcze tylko wyprawa chińska. Mimo że w naszej 8-osobowej ekipie wszyscy mają już duże doświadczenie górskie (większość z nas zdobyło Everest i inne ambitne góry), rozstawianie namiotów trochę czasu nam zajmuje. Najpierw trzeba zrobić tzw. platformę, czyli ubić głęboki śnieg, następnie rozłożyć swoje lokum tak, by nie porwał go wiatr, na koniec jeszcze, dla wzmocnienia konstrukcji, należy odpowiednio podsypać go śniegiem.
Kolejnego dnia robimy wyjście aklimatyzacyjne - podchodzimy wyżej, aby na nocleg wrócić do zostawionych w dole namiotów. Przy kolacji słuchamy opowieści naszego przewodnika. To Amerykanin Vern  Tejas, 10-krotny zdobywca Korony Ziemi (wynika z tego m.in., że 10 razy był na Evereście). Na Vinsonie, na którym do naszej wyprawy stanął 34 razy, zaliczył nawet swój własny ślub - wykorzystał że w prowadzonej przez siebie grupie miał nie tylko swoją dziewczynę, ale też pastora, no i na szczycie zapytał zaskoczoną kobietę czy zgadza się na spontaniczną uroczystość (sakramentalne „tak” powiedziała).
W pierwszym obozie sanki zostawiamy - dalej jest na nie zbyt stromo. W obozie drugim, zwanym High Campem część ekipy zaczyna odczuwać wysokość - boli ich głowa, niektórzy wymiotują. Mimo że Munt Vinson dochodzi raptem do niecałych 5 tys. metrów, to ze względu na lokalny mikroklimat wysokość odczuwalna to dodatkowe tysiąc metrów więcej. Mimo ciepłych ubrań odczuwamy, co znaczą antarktyczne mrozy. Ktoś skarży się na ból zęba - niedobrze, ale na szczęście nie jest to długa wyprawa, jakoś przetrzyma. Najbliższa szansa na pomoc jest dopiero w Punta Arenas, 3 tys. km stąd. Jeszcze do niedawna pracownicy wielu baz antarktycznych, aby uzyskać kontrakt, musieli mieć powyrywane zęby-ósemki i wycięte wyrostki. Stanowiło to efekt słynnego zdarzenia w roku 1961, kiedy to ataku wyrostka dostał lekarz z bazy rosyjskiej. Wiedząc że nie ma szansy na szybką pomoc, zoperował się sam, z pomocą lusterka i stołowej lampy które trzymali mu bazowi koledzy (było mu tym trudniej, że musiał uwzględnić jeszcze lustrzane odbicie). Operacja się udała, zaledwie tydzień później Rosjanin wrócił do pracy.

Siatkówka na śniegu? Czemu nie!
Do ataku szczytowego zabieram wszystko czego wymagają warunki: odpowiednie ubranie, ciepłe rękawice, uprząż, raki, czekan, śrubę lodową, termos z gorącym piciem itp. oraz polską flagę i… pingwina. Pluszowego, ale zajmującego mi sporą część plecaka. Nie narzekam, bo sama chciałam - dostałam go od obsługi bazy Union Glacier jak wyraziłam żal, że jestem na Antarktydzie i nie zobaczę pingwinów. -Jeśli obiecasz ze wniesiesz go na szczyt, damy ci jednego - zaproponowali. -Jasne, układ stoi! - zobowiązałam się.
A co do pingwinów to oczywiście zdawałam sobie sprawę, że z dala od morza ich nie ma - nie miałyby się czym wyżywić. -Niektórzy pytają o niedźwiedzie polarne - śmieje się nasz przewodnik, uzupełniając, że to ci, którym Antarktyda myli się z Arktyką, bo białe niedźwiedzie to wyłącznie arktyczne zwierzaki.
Po wyruszeniu z ostatniego obozu wspinaczka na szczyt zajmuje nam 6 godzin. Na Dachu Antarktydy  stajemy bez dwóch osób, które wycofały się po drodze. Do pamiątkowego zdjęcia pozuję razem z pingwinem. Cieszę się ogromnie - Mount Vinson to moja ostatnia góra, którą potrzebowałam aby skompletować Koronę Ziemi, czyli najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Nazwa upamiętnia Carla Vinsona, zmarłego w 1981 roku amerykańskiego kongresmena, który zasłużył się wspieraniem badań tego rejonu, pomagając zdobyć na nie fundusze.
Kilka dni później meldujemy się z powrotem w Union Glacier, ciesząc się nie tylko górskim sukcesem, ale przede wszystkim gorącym prysznicem. Czekanie na samolot powrotny do Chile uprzyjemniamy sobie graniem w siatkówkę na śniegu albo wycieczkami na rowerach ze specjalnymi, szerokimi oponami. Śnieżna droga po której jeździmy to część trasy wyjątkowego, bo najzimniejszego, a zarazem najbardziej na południe rozgrywanego maratonu świata. Warto wiedzieć, że w 2018 roku zwyciężył w nim Polak - Piotr Suchenia.
Wracamy do Chile po 3 tygodniach. Do samolotu wsiadamy w grubych, puchowych ubraniach, przed lądowaniem rozbierając się do wersji krótkie spodenki i krótkie rękawki. Cieszy nas ciepło, kwiaty, nawet deszcz, ale równocześnie – tęsknimy za bezkresami Białego Lądu.

ANTARKTYDA W CYFRACH
* 4,5 tys. km - tyle wynosi średnica Antarktydy. To mniej więcej dystans równy temu, jaki w linii prostej dzieli Moskwę z Lizboną.

* 1966 - rok pierwszego wejścia na Mount Vinson czego dokonała ekipa amerykańska. Pierwsze polskie wejście, zrobione przez Mariolę Popińską, udało się w 1995 roku.

* 90 procent - tyle zasobów światowej wody pitnej skupia w swoich lodowcach Antarktyda.

* 89,2 stopni Celsjusza - tyle wyniosła najniższa, potwierdzona przez naukowców temperatura, jaką zanotowano na Antarktydzie, a stało się to 21 lipca 1983 roku na radzieckiej stacji Vostok.

* 1000 km - taki jest dystans od brzegów Antarktydy do najbliższego kontynentu, którym jest Ameryka Południowa. Do Australii z Antarktydy jest 3100 km, a do Afryki 4000 km.

* 1000 - zaledwie tyle wynosi liczba osób, które przebywają na Antarktydzie zimą. Chodzi oczywiście o pracowników stacji badawczych, jako że stałych mieszkańców na Białym Lądzie nie ma.

* 98% - taki procent powierzchni Antarktydy pokrywają lodowce. Jeśliby kiedyś doszło do ich całkowitego roztopienia, poziom światowych wód podniósłby się o 50-60 metrów, zatapiając wiele  zamieszkanych przez ludzi miejsc.

* 4776 - do tylu metrów dochodzi maksymalna grubość antarktycznego lodu. Średnia grubość to jednak "tylko" 1,6 km.

* 1959 -  w tym roku w Waszyngtonie 12 państw podpisało tak zwany Pakt Antarktyczny, który obecnie ratyfikowany jest przez 56 państw, w tym Polskę. Do jego ustaleń należy przede wszystkim to, że Antarktyda jest ziemią "niczyją" (to znaczy: wspólną) - nie można prowadzić na niej działań militarnych, prób jądrowych, nie można eksploatować na jej terenie żadnych bogactw mineralnych, ani jej zanieczyszczać.

* 43 - tyle całorocznych stacji naukowych działa obecnie na obszarze antarktycznym, przy czym rezultaty prowadzonych w nich badań z założenia są jawne, tak aby korzystać z nich mogły wszystkie nacje.

* 1 - tyle działających stacji antarktycznych ma Polska. Chodzi o Stację im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego.

antarktyda--statek.jpgANTARKTYDA
Kurtka puchowa, ciepłe rękawice, gogle… To rozumiem - w końcu jadę Antarktydę. Ale po co mi kostium kąpielowy? -Jak to po co? Przecież będziecie się kąpać w morzu - słyszę od koleżanki z biura podróży, dla którego pilotuję ten wyjazd. Jestem pewna, że mnie "wkręca", ale kostium jednak pakuję.


antarktyda - polska stacja.jpgPOLSKA STACJA ANTARKTYCZNA

Już od 30 lat na Wyspie Króla Jerzego, w archipelagu Szetlandów Południowych, działa Polska Stacja Antarktyczna. Polscy polarnicy prowadzą w niej badania związane z geologią, meteorologią, glacjologią, oceanografią i biologią.





Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!