Image
Image
Image
Image

Podbiegunowe Disko

grenlandia11.jpgGRENLANDIA
Z czym mi się kojarzy grenlandzkie Disko? Z górami lodowymi, słońcem o północy i znakami „uwaga, psie zaprzęgi”. Oczywiście chodzi o Zatokę Disko, ulubione miejsce turystów odwiedzających największą wyspę świata



W Ilulissat, największym porcie Zatoki Disko, położonym 200 kilometrów na północ od Koła Podbiegunowego, zamieszkuje 4500 osób i 3500 psów. Jeszcze do niedawna proporcje były odwrotne, ale od pewnego czasu skutery śnieżne wypierają psie zaprzęgi. Mimo to wciąż na skrzyżowaniach miejskich ulic nie ma świateł, za to znaki ostrzegające przed saniami ciągnionymi „co pies wyskoczy”, jak wisiały, tak wiszą.



O lodowcu co się cieli…



Tutejsze psy mają zawadiacki wzrok i grube, kudłate futro. To psy rasy grenlandzkiej – jedynej dozwolonej. Grenlandzkie prawo mówi wyraźnie: na zachodnim wybrzeżu  grenlandia18.jpgna północ od linii Kręgu Polarnego można trzymać tylko takie, natomiast poniżej Kręgu już dowolne, byleby nie grenlandzkie. Chodzi o to, by się nie krzyżowały. Po prostu czysty rasizm  :-).

Psie zaprzęgi wykorzystuje się między innymi przy polowaniach na foki. Latem przywiązane na łańcuchach, znudzone psy mają labę, bo na polowania po prostu się pływa. Kiedy widzę chłopaka ze strzelbą na ramieniu wsiadającego na łódź, nie mam wątpliwości, gdzie i po co się wybiera. –Weźmiesz mnie ze sobą? – pytam. Minutę później siedzę w malutkiej łodzi i wypływamy z portu lawirując między bryłami lodu. Chłopak ma skośne oczy, tak więc od razu widać, że jest najprawdziwszym Inuitą (stanowią 88 proc. społeczeństwa). Określenia „Eskimos”, choć to w naszym mniemaniu to samo, miejscowi raczej nie lubią. Oni sami najchętniej mówią o sobie Kalaallit. Niestety, nie łatwo się z nimi dogadać, bo większość mówi wyłącznie po grenlandzku. Ci bardziej wyedukowani znają też duński (bądź co bądź Grenlandia to wyspa duńska), choć bywa że ze względów politycznych i tak nie chcą się nim posługiwać. Duńczycy, których na 60 tysięcznej wyspie jest zdecydowana mniejszość, nie znają z kolei grenlandzkiego. Nic dziwnego, to wyjątkowo trudny język. Przykład? Proste dwa słowa „przepisy celne” po grenladzku pisze się tak: Akitsuuteqanngitsumik pisiarisinnaasat. Co ciekawe, nie ma w tym języku litery „C”!

grenlandia13.jpgMija półtorej godziny, a my nic, tylko wypatrujemy fok i upajamy się ciszą. Szczerze mówiąc wcale nie chcę, by mój inuicki kapitan, którąś z nich zabił. Rozumiem, że to element tutejszych tradycji, ale z ulgą oddycham, kiedy raz, a potem drugi chłopak pudłuje, przez co foka nurkuje, skutecznie unikając strzału.

-Wiesz co, pal sześć polowanie. Popłyniemy do Icefjordu… – decyduje w końcu młodzieniec. Icefjord, czyli po prostu lodowy fiord, to największa tutejsza atrakcja. Utworzył go topniejący lodowiec. Przed tysiącami lat czoło lodowca było tuż przy oceanie, teraz jest prawie 60 km w głębi lądu.

Ponieważ jest to lodowiec bardzo aktywnie „cielący się”, co oznacza że co i rusz oddzielają się od niego wielkie lodowe bloki, Icefjord wypełniony jest lodowo-śniegowymi tworami, majestatycznie sunącymi w stronę zatoki. Niesione przez prądy morskie góry mogą dotrzeć zaskakująco daleko. Ponoć to właśnie stąd pochodziła góra lodowa na której rozbił się „Titanic”. Lodowe rekordzistki widziano nawet przy północnych wybrzeżach Norwegii (czyli musiały opłynąć Grenlandię dookoła), a na południu – aż przy Azorach.

Wypływających z Icefjordu gór lodowych jest tyle, że jak wyliczono, mogłyby zaspokoić roczne zapotrzebowanie wodne Stanów Zjednoczonych. Inna sprawa, że również miejscowi doceniają je jako źródło wody. – Ta wytopiona jest niebo lepsza od kranówki! – mówi mi jeden z rybaków, który właśnie wrócił z morza z wanienką wypełnioną lodowymi bryłami. Eksport lodu to jak się okazuje pomysł na niezły biznes. Grenlandczycy są dumni, że ich lód, taki z pęcherzykami powietrza w środku, wysyła się na przykład do Japonii, gdzie służy jako ekskluzywny lód do drinków. Nowym pomysłem jest woda z lodowca wysyłana do Emiratów Arabskich. Cena jednej butelki to równowartość 100 zł! Tymczasem w grenlandzkich supermarketach zamiast lokalnej wody jest wyłącznie mineralka sprowadzana z Danii.

grenlandia20.jpgWracając do gór lodowych to są naprawdę niesamowite. Wielkie, każda o innym, niepowtarzalnym kształcie. Są wśród nich niby-baszty, lodowe mosty, dostrzegamy też niezwykłą piramidę, a także odpowiednik sfinksa. Aż trudno uwierzyć, że to co widzimy to zaledwie 1/9 takiego tworu natury, przysłowiowy wierzchołek góry lodowej, bo reszta schowana jest pod wodą. Wystawiony na działanie słońca, fal, temperatury i innych czynników blok lodowy, cały czas „pracuje”. Świadczą o tym różne trzaski, niekiedy – potężny huk, czemu towarzyszy pęknięcie i przewrócenie się kolosa. Konsekwencją może być całkiem spora fala. Nie tak dawno takie dwumetrowe tsunami spowodowało duże straty w porcie, z kolei turystów ostrzega się aby nie schodzili nad sam brzeg fiordu, bo mogą zostać zmyci.

Na wszelki wypadek bardzo blisko gór lodowych nie podpływamy. Jednak nie tylko od strony wody można Icefjord oglądać – ze zboczy okolicznych wzgórz, na których wyznaczono szlaki turystyczne, robi wcale nie gorsze wrażenie. Widoki są przepiękne, zwłaszcza o zachodzie słońca, kiedy śnieg przybiera różowawo-pomarańczowy odcień. Oczywiście podczas arktycznego lata, „zachód” to pojęcie względne, bowiem słońce w ogóle nie znika za linią widnokręgu, a o północy jest tak samo widno, jak w południe.



Inuickie tradycje



grenlandia3.jpgWyprawa na nieudane polowanie na foki ma miejsce podczas mojego pierwszego pobytu w Ilulissat, kiedy podróżowałam po Grenlandii w pojedynkę, z namiotem, przemieszczając się „statkostopem”. Dziesięć lat później (2010 rok) wracam do Ilulissat, tym razem na pokładzie polskiego jachtu „Solanus”. Ze względu na konieczność remontu silnika, spędzamy w tym porcie aż 3 tygodnie. Efekty polowań na foki widzę wtedy codziennie – mięso zabitych zwierząt sprzedawane jest na tutejszym bazarku. Ponieważ nie gustujemy w jedzeniu fok, znajomy rybak obdarowuje nas czerwonym, przypominającym wołowinę mięsem wieloryba, doradzając aby zrobić z niego steki. Wiem - co niektórzy będą rzucać na mnie gromy, że popieram polowania na walenie, ale dla miejscowych Inuitów to tradycja, która na tutejszą populację tych morskich ssaków wcale ujemnie nie wpływa. Zresztą na Grenlandii bardzo się pilnuje limitów przydzielonych na mocy międzynarodowych konwencji. W ubiegłym roku oznaczało to 18 wielorybów dużych (głównie z gatunku wali grenlandzkich) i 42 małych, do których należy m.in. narwal czy bialutka białucha. -My nie łowimy wielorybów na przemysłową skalę, tak jak na przykład Japończycy. Mięso idzie wyłącznie na lokalny rynek, bez  prawa jego eksportu – tłumaczy kapitan stojącego koło naszego jachtu kutra.

O wielorybniczych tradycjach przypomina prowadząca do miejscowego muzeum brama zrobiona z wielorybich żeber. Budynek muzeum to dom w którym w 1879 roku urodził się Knud Rasmussen, wykształcony później w Danii Inuita, słynny ze swoich licznych arktycznych wypraw i badań geograficzno-kulturowych. Na Grenlandii stał się on swego rodzaju bohaterem narodowym, bowiem to jego głos zaważył na posiedzeniu trybunału haskiego w 1933 roku, kiedy rozstrzygały się losy wyspy. Problem polegał na tym, że roszczenia do Grenlandii wysuwały różne kraje – Norwegia domagająca się północno-wschodniegogrenlandia6.jpg zakątka, USA i Kanada mające zakusy na północno-zachodni kraniec (okolice miasteczka Thule), no i Dania, która z pozostałej części Grenlandii chciała uczynić swoją kolonię. Tymczasem mimo międzynarodowych nacisków, Rasmussen nie wahał się powiedzieć, że to wyspa zamieszkała przez jeden, inuicki naród i tylko do niego powinna należeć.

Jacy są dzisiejsi Inuici? Najlepiej mówią o tym sprzedawane w sklepach z pamiątkami koszulki: „Nie mieszkamy w igloo, nie całujemy się nosami”. W Ilulissat duża ich część mieszka w blokach, pozostali – w kolorowo pomalowanych domkach, a wszyscy mają telefony komórkowe. Na co dzień chodzą zupełnie normalnie ubrani, chociaż w domach mają tradycyjne stroje i od święta chętnie je zakładają. Mam szczęście – trafiam na uroczystość w miejscowym kościele (luterańskim, bo to właśnie wyznanie na Grenlandii dominuje) i część osób ma na sobie sztywne buty z foczej skóry, panie – kolorowe bluzy, panowie – białe anoraki z kapturem. Są też dziewczęta z… medalami na szyi. Okazuje się że to zawodniczki miejscowego klubu piłkarskiego, dumne ze zwycięstwa w turnieju. Piłka nożna to na Grenlandii najbardziej popularny sport, także wśród dziewcząt.



Polarna codzienność



grenlandia2.jpgCzęść uczestników niedzielnej mszy ludzi spotykam później w dyskotece. Przychodzę wraz z kolegami z zaprzyjaźnionego szwedzkiego jachtu z ciekawości – chcę zobaczyć jak wygląda „disko w Disko” (bądź co bądź nazwa zatoki zobowiązuje). Na zewnątrz, mimo północy, wciąż jest jasno, w zaciemnionym wnętrzu pulsują dyskotekowe światła. Ludzi pełno. Turystów jak na lekarstwo, dominują lokalesi. Obok młodych dziewczyn w bluzkach z cekinami kręcą się faceci w kombinezonach z fabryki ryb. Pełny przekrój wiekowy i zawodowy.

Co chwila ktoś do nas podchodzi, pyta skąd jesteśmy. Szczerze mówiąc większość owych „rozmówców” ledwo trzyma się na nogach, co przy tutejszych cenach alkoholu jest dość zaskakujące. Nawet kolega-Szwed dziwi się rachunkiem jaki dostaje po spontanicznym ogłoszeniu, że funduje całej ekipie piwo – jedna mała butelka (0,25 litra) to równowartość 75 zł!



grenlandia1.jpgNiestety, alkoholizm, związana z tym przemoc w rodzinie, rozwody, nieplanowane ciąże (często w bardzo młodym wieku), a także liczne samobójstwa, stanowią poważne i nagminne problemy inuickiego społeczeństwa. Rząd duński stara się w tym pomóc, daje dostęp do szerokiej, bezpłatnej opieki medycznej czy socjalnej, poza tym umożliwia kształcenie w Europie. W Ilulissat jest o tyle dobrze, że odnotowuje się mniejszy niż w innych miejscach procent bezrobocia. Rozwija się przetwórstwo ryb i krewetek, przyjeżdżają turyści. Wprawdzie stolicą Grenlandii jest Nuuk (nazwa inuicka, po duńsku: Godthab), ale Ilulissat to niekwestionowana stolica turystyczna. Wprawdzie póki co biura turystyczne prowadzą wyłącznie… cudzoziemcy (Włoch i Niemcy), ale wielu lokalesów ma przy tej okazji zagwarantowaną pracę. Za to już na przykład warsztat produkcji tupilaków prowadzony jest przez rodowitych Inuitów. Chodzi o figurki, które według dawnych inuickich wierzeń miały magiczną moc. Wysłane do nieprzyjaciół, były w stanie zabić. Zawsze jednak trzeba było liczyć się z tym, że nieprzyjaciel może posiadać jeszcze silniejsze moce i tupilak niczym bumerang wróci do nadawcy, ostatecznie jemu przynosząc nieszczęście. Wniosek prosty: nie życz drugiemu, co tobie niemiłe. Tak czy owak w obecnych czasach zrobione z kości karibu czy wieloryba figurki (już bez mocy magicznej) stanowią popularną, choć drogą lokalną pamiątkę.


Zielono mi!


grenlandia19.jpgIlulissat to nazwa lokalna, oznaczająca lodowe góry. Na mapach duńskich port ten nazywa się Jacobshavn, co po duńsku znaczy „port Jakuba” (na cześć Jacoba Severina, który w 1741 założył osadę). Już po tygodniu pobytu znam każdy zakątek tej miejscowości, mogę zdradzić, gdzie rosną najlepsze arktyczne jagody, mam też swoje ulubione miejsce nad Icefjordem i wiem gdzie da się zauważyć niepozorne ślady prehistorycznej wioski sprzed 4,5 tysiąca lat (nie tylko ze względu na widoki, ale poniekąd także dzięki tej osadzie, zwanej Sermermiut, wpisano Icefjord na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO).

Odczuwając potrzebę zmiany miejsca, robię wypad na drugą stronę zatoki, na Wyspę Disko. Przeprawa promem zajmuje bite trzy godziny, po których wysiadam w niewielkim miasteczku Qeqertarsuaq (nazwa duńska: Godhavn, czyli „dobry port”). Na dobry początek trafiam do Arctic Station – placówki naukowej należącej do Uniwersytetu w Kopenhadze, chociaż przyjeżdżający do pracy stypendyści pochodzą z najróżniejszych krajów świata. Szefowa stacji, przemiła Outi, zajmuje się tematem wielorybów, ale są też botanicy, klimatolodzy i specjaliści innych dziedzin.

Outi okazuje się niezwykle uczynna. Słysząc, że nie mam jeszcze pomysłu na nocleg,  wraz z Madsem, swoim narzeczonym, udostępniają mi za darmo luksusowy domek z widokiem na ocean. To nic, że mnie właściwie nie znają – na Grenlandii ludzie sobie ufają. Kiedy pytam o klucze (już pal sześć mój laptop, ale w domku stoi plazmowy telewizor), Mads nie kryje zdziwienia. Tu się domów nie zamyka…

grenlandia8.jpgKolejne dni wykorzystuję na wycieczki trekingowe. Zadziwia mnie bogata roślinność. Teraz już wiem, że nazwa „Greenland” oznaczająca „zielony ląd”, jest jak najbardziej uzasadniona. Owszem, 85% powierzchni głównej wyspy stanowi lądolód, z lodem o grubości nawet do 3 km, ale na skalistych wybrzeżach nie brak wcale zieleni. Wyspa Disko to już w ogóle arktyczny raj. –Występuje tu połowa gatunków roślin, jakie są w europejskiej Danii. Mamy nawet 3 gatunki orchidei! – mówi mi Outi. Owszem, nie ma drzew (trudno uznać za drzewo krzakowatą wierzbę arktyczną), za to niezwykłe wrażenie robią kwiatowe pola czy też soczysto-zielone dywany mchów, na których można godzinami leżeć, obserwując pływające w zatoce góry lodowe.

Zieleń jest jednak tylko na poziomie morza. W ciągu trzech godzin wędrówki (moja wersja), czy też po 5 minutach lotu helikopterem (bogaci turyści), znajdziemy się 900 metrów wyżej, na wysokogórskim płaskowyżu pokrytym przez lodowiec. Poza widokami powód zdobywania lodowca stanowi możliwość przejażdżek psimi zaprzęgami, nawet w środku lata. Moje zainteresowanie wzbudza sposób zaprzęgania psów, zupełnie inny niż w Europie, gdzie stosuje się system przypominający „choinkę”. Tu psy biegną tworząc układ „wachlarza” czy „spadochronu”. –Wy macie lasy, w związku z czym psy muszągrenlandia5.jpg zmieścić się na wąskiej dróżce. U nas nie ma ograniczeń przestrzeni, a poza tym kiedy psy biegną po lodowym paku pokrywającym morze, jeśli któryś wpadnie do wody, pozostałe go wyciągną… - tłumaczą mi miejscowi. Uczą mnie też komend, dzięki którym steruje się psami: „Ili, ili” każe im skręcić w prawo, „iu, iu” – w lewo, „amma” to znak wystartowania, zaś do zatrzymania służy okrzyk „unigiit” albo zwykłe „stop”. Patrzę jak powożący Inuita z czułością głaszcze łaszące się czworonogi. –Podobno kiedyś na Grenlandii jadało się psy? – nie mogę się powstrzymać. –To prawda! Ale to przeszłość! Teraz przestaliśmy nawet używać psich skór do wykładania sań! – słyszę w odpowiedzi.

Następnego dnia wracam do Ilulissat. Kapitan promu zaprasza mnie do sterówki pokazując przez jej okno wieloryby puszczające fontanny pary. Potem wyciąga album ze zdjęciami – najbardziej dumny jest z tych, na których pozuje z upolowanym niedźwiedziem polarnym. To jednak na dalekiej północy. W Ilulissat niedźwiedzi nie ma. Są jedynie turyści którzy sprawiają, że miasteczko zmienia się w bardzo szybkim tempie. Na polu namiotowym, na którym za pierwszym razem nocowałam, przez ileś dni nie spotkając żadnych turystów teraz, po iluś latach, wyrosło całe namiotowe miasteczko. –Może następnym razem jak tu wrócę, będziecie mieli Mc Donald`sa? – śmieję się. –Oby nie! – Grenlandczycy nie są do tego wcale chętni. Ale bar chiński sprzedający sajgonki, już w miasteczku działa…

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!