Image
Image
Image
Image

Z dala od wyciągów

ski tour-ekipa1.jpgSKITOURY W TYROLU

Plan był prosty: pięciodniowa wędrówka na nartach skitourowych z próbą zdobycia pięciu alpejskich trzytysięczników, w tym drugiego co do wielkości szczytu Austrii - Wildspitze (3774 m). Pięć dni  po lodowcach i dziewiczych stokach, ze spaniem w schroniskach, z dala od cywilizacji.




Marzec-kwiecień to idealny czas na skitourowe wędrówki po Alpach. Śniegu ciągle jest pod dostatkiem, ale nie ma już takiego ryzyka lawin jak w środku zimy, no i co ważne - w tym też czasie otwierane są wysokogórskie schroniska (zamykane na jesieni).

Propozycja wyprawy od razu wydaje mi się kusząca: Ötztal Classic, czyli pętla z zahaczeniem o najwyższe tyrolskie trzytysięczniki. Niedługo potem pakuję do plecaka swój sprzęt alpinistyczny (uprząż, raki), ale co ze skitourowym? Nie ma sprawy - wszystko można pożyczyć na miejscu: narty (skitourowe są trochę inne niż zwykłe, z regulowanymi wiązaniami pozwalającymi na podnoszenie pięty), foki (specjalne pasy na spody nart, dzięki którym możemy wchodzić pod górę nie ześlizgując się), buty (coś pomiędzy zjazdowymi i snowboardowymi, bardzo wygodne do chodzenia). Na wszelki wypadek biorę też sprzęt przydatny w razie lawiny: tzw. pieps, czyli specjalny detektor pozwalający na zlokalizowanie przysypanych, składaną sondę do poszukiwań i łopatkę do przekopywania śniegu. Oby się nie przydały...

Pod górę marsz!


ski tour- vent1.jpgZa miejsce startu obieramy Vent - małe, niezwykle urokliwe miasteczko, praktycznie na krańcu doliny. Tu urywa się asfaltowa szosa; dalej można pójść już tylko na własnych nogach. Tuż za miasteczkiem przypinamy narty - od tej pory przez kilka dni długie deski mają stać się przedłużeniem naszych nóg. Cała nasza ekipa dowodzona przez Luisa, chyba najsłynniejszego z tutejszych przewodników, tryska entuzjazmem. Pogoda piękna, błękitne niebo.

Podejście długą, łagodnie wznoszącą się doliną nie jest trudne. Pierwszy dzień to i tak tylko rozgrzewka. Na dojście do schroniska Martin-Bush-Hütte (2501 m n.p.m., czyli 600 m wyżej niż Vent), gdzie mamy nocować, wystarczają zwykle 2 godziny. Nam schodzi dłużej, bo co i rusz przystajemy. Trochę z boku szlaku odnajdujemy zrekonstruowaną kryjówkę prehistorycznych myśliwych, potem oglądamy kapliczkę postawioną w miejscu, w którym schodząca z gór ciężarna kobieta urodziła dziecko, jest też zasypana śniegiem po dach chata, przy której urządzamy sobie piknik. Sporo uwagi poświęcamy wędrującej po śniegu... stonodze. Ta to dopiero ma kiepsko - pespektywa tylu odmrożonych nóg!

ski tour- schorniska1.jpgPowoli zmienia się krajobraz. Las przechodzi w piętro kosówki, a potem są już tylko gołe skały. Za każdym zakrętem myślimy, że to już ten ostatni i będziemy u celu, ale zakrętów jest jeszcze sporo. Wreszcie wyłania się schronisko. Kamienny, masywny budynek z biało-czerwonymi okiennicami, otoczony pięknymi, choć groźnie wyglądającymi górami.

W środku pełno ludzi. Dominują Austriacy i Niemcy, ale spotykam też i Rosjan. Wrzucamy plecaki na nasze prycze (sale wieloosobowe) i przy piwie, albo jego odmianach (ja preferuję tzw. Russe - mieszankę białego piwa ze spritem) gramy w watten, czyli w karty, tyle że wyglądające trochę inaczej niż nasze. Ze ściany spogląda łeb owcy z założoną czapką-baseball`ówką - ponoć trasą, którą idziemy, przepędza się latem z Południowego Tyrolu (formalnie to już Włochy) ok. 3 tys. sztuk owiec. Na zimę stado wraca z austriackich łąk "do ojczyzny", na drugą stronę granicy.

Raki włóż!


Rankiem przypomina mi się, że to przecież niedziela. Na zegarku szósta - w górskim schronisku nie ma szans na długie spanie. Zewsząd słychać skrzypienie łóżek i drewnianych podłóg. Jemy szybkie śniadanie, jeszcze kubek rumiankowej herbaty (zwykłej nie ma) i w drogę.

ski tour- similian1.jpgNa początek dwugodzinne podejście do kolejnego schroniska - Similaunhütte. Tam zostawiamy plecaki i zakładamy alpinistyczne uprzęże. Naszym celem jest szczyt Similaun (3606 m n.p.m.). Gęsiego, zygzakiem z nartami na nogach pniemy się coraz wyżej, z niepokojem patrząc na nadciągające chmury. Potem pojawia się wypłaszczenie - Luis mówi, że latem jest tu mnóstwo szczelin, ale teraz w porządku.

W końcu docieramy do skał, przy których zostawiamy narty, za to ubieramy raki i wiążemy się liną. Ostatni odcinek to już skalna grań. Po obu stronach wąskiej ścieżki mamy przepaść - może i dobrze, że w tej mgle nie widać jaka! Tablica ku pamięci 20-letniego turysty, który tu zginął, zwiększa naszą czujność. Nagle wyłania się krzyż - znak, że jesteśmy na szczycie! Robimy pamiątkowe zdjęcia i wciąż powiązani liną zaczynamy drogę w dół.

Wkrótce znowu mamy narty na nogach - jaka to frajda zjeżdżać po dziewiczym, miękkim puchu! Jest stromo, sunie się więc szybko, przy każdym skręcie wzniecając fontannę śniegu. Aż mi żal kiedy okazuje się, że już koniec. Tyle podchodziliśmy, a tak krótko zjeżdżaliśmy...

ski tour-schronisko ii1.jpgPołożone na wysokości 3019 m Similaunhütte jest mniejszym schroniskiem od poprzedniego. Zresztą mniej ludzi tu dociera, oprócz nas nocuje z 10 osób. W obsłudze spotykam dwóch Słowaków - młodzież zza południowej granicy bardzo często pracuje w austriackich schroniskach. Pojęcie "austriackie" nie jest do końca właściwe, bowiem budynek znajduje się 15 metrów poza granicą. Owszem, właściciele są Austriakami, ale jeśli chcą zadzwonić do swoich rodzin, wykonują połączenie międzynarodowe. Z Włoch sprowadzają zaopatrzenie, we Włoszech opłacają podatki. Oferowane menu jest za to mieszane. Na kolację zamawiam moją ulubioną z austriackich zup - Frittatensuppe (rosół z kluskami z pokrojonych naleśników) i sznycel wiedeński, a potem - tiramisu i  pyszną cappucino.

Wieczór spędzamy jak to w schronisku, czyli siedząc w jadalni i rozmawiając o górach. Góry są tu wszechobecne, za oknem i na ścianach - na czarnobiałych fotografiach. A także w sposobie myślenia. -Podpiszecie? -pyta właściciel przynosząc petycję, pod którą widnieje mnóstwo nazwisk. To protest przeciwko budowie elektrowni nuklearnej oraz stawianiu w górach szpecących krajobraz słupów wysokiego napięcia. Podpisujemy.

Lodowa mumia


ski tour-pomniczek1.jpgKolejny dzień zaczynamy od zjazdu. Dość stromego, w dodatku z dość ciężkim plecakiem, co w głębokim śniegu nie ułatwia skrętów. Ale skoro narzekamy to wkrótce mamy odmianę - przypinamy foki i drepczemy stromo pod górę. Pogoda się zepsuła, świst wiatru układa się w całe symfonie urozmaicone stukaniem butów o wiązania. W pewnym momencie do Luisa dociera, że zgubiliśmy w zadymce drogę. Jako przewodnik idzie szukać punktów orientacyjnych, aż w końcu wraca z wieścią: musimy się kawałek cofnąć. Adrenalina skacze, bo docieramy do miejsca z ryzykiem podcięcia lawiny. Zagrożenie jest minimalne, ale na wszelki wypadek Luis każe zjeżdżać pojedynczo, z kijkami bez paska na ręku. Chwilę później znowu człapiemy pod górę, już po właściwej, bezpiecznej drodze.

ski tour-otzi1.jpgW związku z pogodą odpuszczamy sobie zdobywanie Finailspitze (3514 m), poprzestając na dojściu do obelisku upamiętniającego miejsce, w którym znaleziono słynnego Ötziego. Tak właśnie ochrzczono człowieka sprzed ok. 5300 lat, którego zamarznięte w lodowcu ciało przetrwało do naszych czasów w doskonałym stanie. Tajemniczy myśliwy ubrany był w skóry, jego ekwipunek stanowiła m.in. torba z kory brzozowej, krzemienny nóż i łuk. Długo nie mogli się dogadać Włosi z Austriakami, do kogo cenne zwłoki należą - miejsce dokonanego w 1991 roku znaleziska było niemal na granicy, minimalnie po stronie włoskiej. Po latach badań prowadzonych w Innsbrucku, mumia Ötziego znajduje się obecnie w Muzeum Archeologicznym we włoskim Bolzano.

Lawinowe emocje


Przenikliwe zimno zmusza nas, by skrócić postój i iść dalej. A właściwie zjeżdżać, po pociętym szczelinami lodowcu. Profilaktycznie wiążemy się linami, Luis wyciąga kompas. GPSa nie używa - woli tradycyjne metody.

W mgle przypominamy grupkę duchów. Nachylenie nie jest duże, ale zjazd okazuje się męczący, bo stawy biodrowe bolą od ciągłego pługu. Trzeba hamować, by utrzymać stosowną prędkość i nie wpaść na osobę uwiązaną poniżej. W końcu ku ogólnej radości Luis oznajmia, że dalej szczelin już nie ma, więc możemy zjeżdżać samodzielnie. Głęboki śnieg kusi, chcę poszaleć i chwilę potem dostaję lekcję pokory - ląduję w zaspie zamieniając się w bałwanicę.

ski tour-lina1.jpgKolejny etap to łagodny trawers. Wszyscy są już rozluźnieni, najtrudniejszy odcinek został przecież za nami. Tak nam się przynajmniej wydaje, bo góry szybko pokazują nam, kto tu ma większą moc. Trzy pierwsze osoby z naszej grupki wjeżdżają w żleb i... osuwają małą lawinę. W sumie nic się nie stało, pechowcy szybko wygrzebują się spod śniegu, ale strachu się najedliśmy - i oni, i my którzy oglądaliśmy całą scenkę z boku. Jakby mało było emocji, chwilę później jadący na przedzie Luis... znika. W tej scenerii, wszystko wydaje się białą płaszczyzną, a Luis wjechał po prostu na śnieżny nawis, po którym czekał go przymusowy, kilkumetrowy skok.

Niedługo potem po raz kolejny przekraczamy włosko-austriacką granicę. "Zieloną", bo nie ma tu przecież oficjalnego przejścia. Rzekomo "słoneczna" Italia wita nas zadymką taką, że co chwila muszę wycierać rękawicą gogle. Nagle z mgły wyłaniają się jakieś zarysy. To słupy... wyciągu krzesełkowego! Wkrótce mamy też nasze schronisko. Nazywa się "Bella Vista" czyli "Ładny widok". W tej mgle brzmi to co najmniej ironicznie.

Pokonani przez pogodę


Niestety, pogoda nie poprawia się. Całą noc sypie śnieg, rano na parterze zasypane są nawet okna. Kiedy wchodzę do jadalni na śniadanie, na moje Grüss Gott (dosł. ski tour- kolacja1.jpg"Szczęść Boże" stosowane jako powitanie) słyszę nie wróżące niż dobrego ponure mruknięcie. Tego dnia mieliśmy iść zdobywać kolejny trzytysięcznik, Weisskugel, ale nigdzie nie idziemy. Ani my, ani nikt... Wszyscy czekają na prognozy pogody, a te nie są optymistyczne. Dzień mija nam na grze w karty, rozmowach (także i tu w obsłudze schroniska są Słowacy, więc tym bardziej jest miło), popijaniu grzanego wina i wsłuchiwaniu się w odgłosy szalejącej wichury. Właściciel schroniska zachęca do korzystania z przyschroniskowej sauny, ale to na zewnątrz, więc nikomu nie chce się wyjść.

Rozmawiam z Luisem o przynależności tych terenów. Niby Włochy, ale tutejsi mieszkańcy podkreślają że to "Süd (Południowy) Tirol", dla odróżnienia od "Austirolu" czyli Północnego Tyrolu, po stronie austriackiej. Mówi się tu po niemiecku, nawet schronisko ma podwójną nazwę ("Bella Vista" zamiennie z "Schöne Aussicht"). Kiedy jednak Austriacy żartują, że może "włoscy tyrolczycy" przyłączyli by się do Austrii, kończy się świętym oburzeniem tych ostatnich.

Kolejny poranek również nie przynosi dobrych wieści. Prognozy coraz gorsze, bardzo silny wiatr, widoczność prawie zerowa, wysokie zagrożenie lawinowe. Ogłoszony zostaje zakaz opuszczania schroniska. Ignorują go jedynie Czesi - ratownicy z Horskiej Służby, którzy w Alpach są na szkoleniu. Chłopcy są sprawni, silni, mają super sprzęt, wierzą więc że dadzą sobie radę. Po kwadransie skruszeni wracają...

ski toury-ratrak1.jpgPo południu zapada decyzja: ponieważ nie ma szans na zmianę pogody także następnego dnia, kto chce może być ewakuowany ratrakiem na dół, do włoskiej wioski Maso Corto. Korzystają prawie wszyscy. Potem trzeba załatwić sobie jeszcze transport powrotny do Austrii. Do Vent, z którego startowaliśmy mamy w linii prostej przez góry jakieś 20 km, ale samochodem, drogami musimy zrobić 200! A na dole wita nas piękna wiosna, zielona trawa. Aż wierzyć się nie chce, że tam wysoko zostawiliśmy mroźną i groźną zimę.

Czujemy się pokonani przez góry, a raczej - przez pogodę. Nie zdobyliśmy głównego celu - najwyższego szczytu Tyrolu, jakim jest Wildspitze (3774 m), a zamiast pięciu dni chodzenia po górach mieliśmy tylko trzy. Ale i tak warto było... A na Wildspitze jeszcze wrócimy!


Warto wiedzieć na temat tyrolskich schronisk:

* W schroniskach wysokogórskich nie chodzi się w butach. Jeśli nie mamy swoich kapci czy sandałów można skorzystać ze służbowych, dostępnych za darmo. Dozwolone jest też chodzenie w wewnętrznej wkładce buta narciarskiego.
* W austriackich schroniskach gorąca woda w prysznicach jest na ogół płatna - ok. 3 euro za 3 minuty. We włoskiej Bella Viście prysznice są darmo.
* Nie trzeba brać śpiworów - na łóżkach jest pościel.
* Po posiłku w dobrym tonie jest sprzątnięcie po sobie (chodzi o zniesienie naczyń).
* Dobrze jest być członkiem Alpen Verein. W zamian składki 57 euro za rok mamy ubezpieczenie (obejmuje nawet akcję ratunkową helikopterem), a także duże, nawet 50 proc. zniżki w schroniskach. Informacje: http://www.oeav-events.at/Polen.htm , http://www.alpenverein.at

Informacje praktyczne:

Dojazd: Aby dojechać do Vent ok. 35 km za Innsbruckiem skręcamy z autostrady A12 w dolinę Ötztal. Vent znajduje się 17 km od słynnego kurortu narciarskiego Sölden, na samym końcu bocznej doliny Vental
Usługi miejscowych przewodników: w zależności od trasy - za 3 dniowa wyprawę  - ok. 200 euro, za 5 dniową - ok. 400, 7-dni - 670 euro (ceny z noclegami i dwoma posiłkami dziennie). Kontakt z przewodnikami: tel. 0043 5254-8106, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Noclegi w Vent: Do najlepszych (miła atmosfera, basen, świetna kuchnia) należy hotel  "Post" - http://www.vent-hotel-post.com , gdzie zimą za nocleg ze śniadaniem trzeba zapłacić ok. 70 euro. Tańszą, ale i skromniejszą możliwością jest np. pensjonat Elisabeth z noclegami za 25 euro (http://www.elisabeth-vent.com ). W schroniskach górskich zapłacimy przeciętnie 20 euro za łóżko, 35 euro za nocleg ze śniadaniem i kolacją.
Internet: http://www.vent.at , www.bergfuehrer-vent.at

SPRZĘTOWE ABC

Vademecum podróżnika

Strefa outdooru

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!