Image
Image
Image
Image

O BIAŁYCH NIEDŹWIEDZIACH I ROSYJSKIM SĄDZIE CZYLI ŻEGLOWANIE NA CZUKOTCE

Nasza "Anna" na południowej Alasce.

Dwa razy zatrzymanie, sąd, odciski palców, akcja z helikopterem i okrętem holującym jacht przez 250 mil, a na koniec wyrok nakazujący zapłacenie… 17 dolarów. Czeski film, bo nie za bardzo było wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. W każdym razie kiedy w nocy wskoczyli nam na pokład uzbrojeni żołnierze, wcale nam do śmiechu nie było.



„Przecieranie szlaku” nie jest łatwe. Takiej trasy jaką sobie założyliśmy, z północnej Kanady w głąb rosyjskich wód i opłynięciem Czukotki, nikt przed nami jeszcze nie pokonywał. Do tej pory było tam zaledwie kilka jachtów płynących przez Przejście Północno-Wschodnie, ale to jednak inna trasa i inny charakter rejsu. Nam nie zależało wyłącznie na „oraniu” oceanu, chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć i pokazać innym nowy, praktycznie nieznany akwen, zachęcając do pójścia w nasze ślady. Teraz z zachętami jesteśmy już ostrożniejsi…


Papierologia stosowana


anna2.jpg-Po co się tam pchaliśmy? – może ktoś zapytać. Powód pierwszy – wraz z Börje, właścicielem „Anny”, lubimy Arktykę. Powód drugi: przekonałam Börje, że pomijając politykę i historię, Rosja to bardzo ciekawy kraj, a skoro będziemy na Morzu Czukockim, żal byłoby nie skorzystać z okazji i o Czukotkę nie zahaczyć. Nie bez znaczenia było, że mam doświadczenie w lądowym podróżowaniu po Rosji (także jej syberyjskiej części), znam język rosyjski i tamtejsze „klimaty”. Wiedziałam jednak, że łatwo nie będzie, tak więc za załatwianie zezwoleń i wiz zabrałam się już 9 miesięcy wcześniej. Ponieważ rejs miał pomóc w promocji Rosji, patronem honorowym wyprawy został Ambasador Rosji w Polsce.

Tak jak przewidywałam, sprawy dokumentów ciągnęły się w nieskończoność. Dniami i nocami (bo na Czukotkę ze względu na różnicę czasu musiałam dzwonić w środku nocy) wisiałam na telefonie lub faksie (wiele urzędów rosyjskich zamiast e-maili preferuje faksy). Przyzwyczaiłam się, że ciągle dostawałam anna3.jpgsprzeczne informacje albo że byłam odsyłana przez jednych urzędników do drugich. Poznałam chyba wszystkie mające siedzibę w Moskwie ministerstwa, różne firmy w Sankt Petersburgu i rozmaitych ludzi na Czukotce. Niestety, czas wypłynięcia się przybliżał, a my, choć dawno już wpłaciliśmy wymagane 200 dolarów, wciąż nie mieliśmy oczekiwanego zezwolenia na pobyt na Czukotce. W końcu, na dwa dni przed wyruszeniem razrieszenie dotarło! Ku naszemu miłemu zdziwieniu jako „port wejścia” widniał na nim „Pevek” - najbardziej na północ położone miasto Rosji, do którego zdaniem wielu Rosjan zgody na wejście raczej się nie udziela. Szczerze mówiąc zakładaliśmy że trzeba będzie Pevek odpuścić i płynąć do położonej dużo niżej Providenii, ale wtedy musielibyśmy zrezygnować z najciekawszej, północnej części Czukotki. W tej sytuacji zgoda na Pevek była miłym zaskoczeniem. Uczciliśmy to okolicznościową lampką wina i toastem: -Za udany rejs!


Ocean Arktyczny wita, czyli pierwsze lody


annna21.jpgNa początku lipca br. lecimy na północ Kanady. Jacht, 10,5 metrowa „Anna”, czeka na nas w Inuvik, mieście położonym nad rzeką Mackenzie, ok. 60 mil od jej ujścia. Właśnie do tego portu po zeszłorocznym rejsie z Grenlandii dotarł będący właścicielem „Anny” Börje Ivarsson, Szwed, którego poznałam w ubiegłym roku podczas pokonywania Przejścia Północno-Zachodniego na „Solanusie”. Börje, który w ramach spraw rejsowych kilkakrotnie w Polsce się zjawił, a przy okazji szczerze polubił nasz kraj, proponuje, aby biorąc pod uwagę nasz dwuosobowy skład, płynąć pod dwiema banderami. Tak też robimy - obok szwedzkiej powiewa także biało-czerwona.

Po kilku pracowitych dniach w stoczni zimującej „Annę”, w połowie lipca zrzucamy jacht na wodę i rozpoczynamy naszą eskapadę. O żeglowaniu wzdłuż brzegów kanadyjskiego Jukonu i amerykańskiej Alaski opowiemy w kolejnym artykule; teraz skupimy się wyłącznie na rosyjskiej części rejsu.

Przygodę z Czukotką zaczynamy od Wyspy Wrangla, do której z Inuvik mamy około 1300 mil. Jak to w Arktyce, pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Bywa, że morze jest gładkie jak lustro, a kilka godzin później musimy się refować. Podobnie jest z temperaturą - mamy dni chodzenia po pokładzie w koszulkach z krótkim rękawem (na 71 stopniu szerokości geograficznej północnej), częściej jednak zakładam pod sztormiak dwa polary a i tak marznę (cztery godziny przy sterze, bo po tyle wachtujemy, dają nieźle w kość). Lód na wantach, gęste mgły – to także normalka. Pewnym zaskoczeniem okazuje się mała ilość lodu na wodzie. Pola lodowe i growlery spotykamy tylko na początku (wybrzeże Kanady i Stanów); potem, na wodach rosyjskich, już takich „atrakcji” brak.


Wyspa Wrangla czyli chleb z kawiorem


Na Wyspę Wrangla przypływamy głównie dla niedźwiedzi, których jest tam ponoć największe zagęszczenie w skali świata. Początek jest niezbyt fortunny – wychodzi „drobne” niedomówienie, anna15.jpgodnośnie opłaty za przebywanie na wyspie. Za 3 dni pobytu jak wcześniej nam napisano w korespondencji (zgłosiłam że przypływamy, podając dokładne terminy), powinniśmy zapłacić 24 000 rubli, czyli 860 dolarów, kiedy jednak zdziwiłam się że tak drogo, w drodze wyjątku zgodzono się dać nam 50-procentowy upust. Nadal wydawało mi się drogo, ale jakoś się z tą sumą pogodziliśmy. Tyle że kiedy już na miejscu przychodzi do płacenia, okazuje się, że… pomyliłam się o jedno zero! Czyli nie 24 a 240 tys. rubli, co nawet ze zniżką o połowę daje 4,3 tys. dolarów! Takiej sumy nie jesteśmy w stanie zapłacić. Dyrektor rezerwatu idzie nam na rękę - ostatecznie zgadza się na 460 dolarów, ale z prawem pobytu jedynie przez 2 dni.

Staramy się optymalnie wykorzystać czas. Jeden dzień mamy na poznanie „wioski duchów” jaką jest Uszakowskoje, jedyne osiedle na mającej 125 km długości wyspie. W wiosce w której niegdyś mieszkało kilkaset osób, teraz jest już tylko kilkanaście. Zostały puste domy, spalona szkoła, zamknięty na cztery spusty sklep…I stacja arktyczna, której pracownicy zapraszają nas na prysznic, po czym goszczą nie tylko chlebem i solą, ale typowym rosyjskim borszczem (kapuśniak) i kawiorem. My rewanżujemy się wódką – prezent w Rosji zawsze mile widziany.

anna9.jpgW drugi dzień robimy sobie wycieczkę – z obowiązkowym „inspektorem” na pokładzie, a raczej pod pokładem (dopada go choroba morska). Płyniemy do innej, zupełnie już pustej wioski, po drodze wypatrując zwierząt. Jest ich sporo – kilka białych niedźwiedzi, foki, arktyczne lisy, mnóstwo ptactwa. Po zejściu na brzeg duże wrażenie robi na nas grób miejscowego Czukczy zjedzonego przez niedźwiedzia we wnętrzu własnego domu. Aby zabezpieczyć się przed agresywnymi zwierzętami wchodzącymi przez okna, na okiennicach wbija się gwoździe. Efekt? Miśki nauczyły się otwierać drzwi…

Trzeciego dnia mamy wypłynąć z Wyspy Wrangla, a tymczasem wieje 35 węzłów! Pracownicy stacji polarnej którzy przychodzą ze specjalnie dla nas wypieczonym chlebem i ciastem, widząc co się dzieje na morzu proszą inspektorów, aby pozwolili nam przeczekać złą pogodę. Inspektorzy rozumieją, ale dają do zrozumienia, że nasze zezwolenie na pobyt właśnie się skończyło. Nie chcemy stwarzać problemów - wypływamy. Po 30 milach sztormowania pod wiatr mamy dosyć – wchodzimy do zatoczki na zachodnim krańcu wyspy i przez „noc” (widną, bo wciąż jeszcze trwają białe noce) czekamy aż się uspokoi. Rano jest już dużo lepiej. Żegna nas stado morsów i polarne niedźwiedzie (w ciągu dwóch godzin doliczamy się siedmiu!).


Pevek – sąd po raz pierwszy


anna14.jpgTrochę ponad dwieście mil w poprzek Morza Wschodniosyberyjskiego i jesteśmy w Pevek. Zgłaszamy się przez radio daleko przed portem, głos po drugiej stronie mile informuje, że się cieszą, już na nas czekają. Tłumaczę Börje, że Rosjanie to bardzo gościnny naród… Ledwo zdążamy zacumować, a już czekający gazik zabiera nas do biura pograniczników.

Nieświadomi problemów chwalimy naszych „opiekunów”, że są tak świetnie zorganizowani, ale kiedy spędzamy u nich cały dzień, już tak miło nie jest. Oficer informuje nas, że musimy stanąć przed sądem, ale żebyśmy się nie martwili, bo to tylko taka formalność. Początkowo myślimy, że problemem jest Wyspa Wrangla, na którą weszliśmy nie mając odprawy (wcześniej jednak to uzgadnialiśmy), ale tego tematu nikt nie rusza. Mam wrażenie że ogólnie zaskoczeniem jest, że od tylu dni płyniemy ponad Rosją, a nikt ze Służb Granicznych (w oryginale: Bieriegowa Ochrana) o nas nie wiedział! Oficer tłumaczy, że jesteśmy oskarżeni o nielegalne wpłynięcie na wody Rosji, bo dokument który mamy pozwala na pobyt na Czukotce, ale nie uprawnia aby dotarzeć na nią morzem. Gdybyśmy przylecieli samolotem, byłoby w porządku. Pokazuję, że przecież w dokumencie wpisano „jacht”, że faksowałam dokumenty jachtu i od początku wiadomo było, że chodzi o rejs. W odpowiedzi słyszymy, że wydany przez władze Czukotki i zatwierdzony przez czukotka36.jpgFederalną Służbę Bezpieczeństwa dokument możemy sobie podrzeć. Jeszcze tego samego dnia stajemy przed sądem, poinformowani że jak nie będziemy utrudniać sprawy i podpiszemy sterty podanych dokumentów, skończy się na symbolicznej grzywnie i będziemy mogli płynąć dalej. Ogłoszenie wyroku następnego dnia jest nieco zaskakujące: dostajemy najwyższą grzywnę (po 30 dolarów; nie chodzi jednak o sumę, ale o fakt - to najwyższy wymiar kary w tej sprawie), a co gorsze - mamy opuścić wody Rosji. Czujemy się oszukani. Sędzia w kuluarach przeprasza informując, że chciał inaczej, ale nie miał wyboru. Ustalamy jednak (z nim i z oficerem Straży Granicznej), że w drodze na Alaskę ze względów bezpieczeństwa będziemy trzymać się blisko brzegów Czukotki, tak by w razie złych warunków pogodowych czy potrzeby odpoczynku (w końcu jesteśmy tylko we dwójkę), mieć szansę schowania się w jakichś zatoczkach.

Póki co nie odczuwamy jeszcze niedogodności sytuacji. Chodzimy bez ograniczeń po mieście, dyrekcja portu daje nam bezpłatnie samochód z kierowcą, abyśmy mogli zobaczyć interesujące nas pozostałości po okolicznych łagrach. Wszyscy są bardzo mili, chętnie z nami rozmawiają, załoga stojącego po sąsiedzku rosyjskiego statku zaprasza na prysznic i do skorzystania z ich pralki. Sytuacja zmienia się radykalnie następnego poranka, kiedy chcemy wypłynąć. Wiemy, że jak tego nie zrobimy rano, potem pogoda się zepsuje, ale niestety znowu podjeżdża gazik i gdzieś nas zabiera. Od tej pory nie mamy już swobody, a oficer Granicznej Służby gani nas, że nie mieliśmy prawa zrobić prania na rosyjskim statku. Nie rozumiem, bo na całym świecie normalne jest że marynarze pomagają żeglarzom.

anna12.jpgZawożą nas do jakiegoś biura gdzie zabierają nam paszporty, potem czeka nas wizyta na posterunku milicji gdzie pobierają odciski palców i niczym kryminalistom robią zdjęcia, następnie znowu wracamy do biura gdzie urzędniczka wpisuje nam coś do paszportów. Co, nie chce powiedzieć, dopiero później okazuje się, że to zakaz wjazdu do Rosji na 5 lat. Chcemy skontaktować się z naszymi Ambasadami – nie ma takiej możliwości. Wizyta na poczcie lub dostęp do Internetu? Bez szans. Prosimy o połączenie telefoniczne do szefa Granicznej Służby na Czukotce - dowiadujemy się, że „nie ma ochoty z nami rozmawiać”. W ten sposób mija nam cały dzień, a na koniec zostajemy poinformowani, że mamy natychmiast opuścić port i że będzie nas eskortował stojący na redzie statek Służby Granicznej. Wcześniej statek stał w porcie (myśleliśmy, że przypadkowo) i zdążyliśmy się zaprzyjaźnić z jego załogą. Najbardziej z Denisem, sympatycznym chłopakiem, który okazuje się… oficerem politycznym.

Nie chcemy wypływać na noc, tym bardziej że wieje silny, przeciwny wiatr. Nikogo to jednak nie interesuje. Postanawiamy z Börje, że nie będziemy „Newie” (tak nazywa się statek) utrudniać zadania – w końcu marynarze nie są niczemu winni. Kontaktujemy się z nimi przez radio i ustalamy plany. –Ruszajcie, a jak wyjdziecie z zatoki, powiedźcie nam jakie są warunki – słyszymy. Trochę jesteśmy zaskoczeni, bo w Kanadzie przyzwyczailiśmy się, że to statki Coast Guardu dawały nam informacje pogodowe. Zza cypla informujemy naszą eskortę, że wieje siódemka i jest całkiem spora fala. –W takim razie płyńcie. My zostaniemy w zatoce – decydują.


Sztorm i lizanie ran

Po całej nocy (teraz noce są już ciemne) zmagania się z przeciwnym wiatrem i falą, postanawiamy wejść do malutkiej zatoczki. „Newy” nie ma, przez radio nie możemy jej złapać, żeby więc nie było zarzutu, że uciekliśmy, pytam w eterze czy ktokolwiek nas słyszy. Zgłaszają się dwa statki, które obiecują przekazać Służbie Granicznej naszą pozycję i plany.

anna10.jpgKiedy wiatr się odkręca, płyniemy dalej wzdłuż wybrzeża. Sześć dni po wyjściu z Pevek („Newa” przepadła na dobre) łapie nas sztorm. O godzinie 20-tej wachtujący Börje wywołuje mnie do pomocy, potem już walczymy oboje, nonstop przez całą noc. Jesteśmy przemoknięci, zmarznięci i solidnie zmęczeni, a przy tym wiemy, że jeśli się coś stanie, w tym rejonie na pomoc raczej nie mamy co liczyć. Mamy jednak szczęście – na północnej Czukotce prawie nie ma miejsc, w których można się schronić; właściwie jest tylko jedna w miarę głęboka zatoka i właśnie mamy ją w pobliżu. Niestety, nasze wydane na Zachodzie mapy nie są dokładne w pokazywaniu głębokości (próbowaliśmy kupić mapy rosyjskie, ale nie dało się), opis w Locji też jest bardzo lakoniczny, a wchodzenie wąskim kanałem do nieznanej zatoki po nocy, na fordewindzie, przy silnym sztormie, to dość duże ryzyko. Z drugiej strony warunki na morzu też są coraz trudniejsze. Stawiamy wszystko na jedną kartę. Pomagają nam… zdjęcia rosyjskich map, które zrobiliśmy w Pevek na jednym ze statków. Kiedy nad ranem rzucamy kotwicę w najbardziej osłoniętym miejscu, do którego udaje nam się podejść, nasz wiatromierz wskazuje 40 węzłów. Wolę nie myśleć, jaka była siła wiatru wcześniej, na otwartym morzu.

enurmino-kuchenka2.jpgKolejne dwa dni czekamy w zatoce aż wiatr zelżeje. Zauważamy trochę drobnych uszkodzeń, ale szybko je naprawiamy. Najbardziej dotkliwa ukazuje się utrata gazu ze stojącej na pokładzie butli – widać rozszczelnił się zawór. Ratuje nas benzynowa kuchenka turystyczna zabrana z myślą o trekingach i łatwe do przyrządzenia liofilizaty. Mamy jeszcze grzałkę, ale szybko z niej rezygnujemy, ze względu na zbyt duży pobór prądu.

Podnosząc kotwicę zauważamy niedźwiedzia polarnego, który siedzi dokładnie w miejscu, gdzie podczas lądowych wycieczek zostawialiśmy nasz ponton. Już płyniemy, kiedy misiek wskakuje do wody i zmierza w naszym kierunku! Robimy mu króciutką sesję zdjęciową, ale chwilę potem zmieniamy kurs, żeby Króla Arktyki nie stresować.

czukotka37.jpgDo Nome na Alasce (to pierwszy port amerykański gdzie możemy wejść) zostało nam około 550 mil, tak więc postanawiamy zajrzeć do którejś z wiosek czukockich i zrobić zakupy, a przy okazji uzupełnić wodę. Pierwsza osada jaką mijamy odpada, nie ma bowiem jak się osłonić od wiatru. Stojący na kotwicy statek zaprasza by do nich podpłynąć, to dadzą nam świeżego chleba. Ostatecznie dorzucają jeszcze czekoladę i zgrzewki mineralki – kolejny dowód solidarności ludzi morza. Przy okazji doradzają, że za 25 mil będzie zatoczka, która na mapie nie wygląda zbyt ciekawie, ale dla małego jachtu będzie bardzo dobra. Mówią też o sztormie: że to był naprawdę potężny sztorm, że ich wprawdzie uprzedzono, ale też dał się im we znaki, że przy okazji walki z żywiołem zgubili wożoną na pokładzie barkę.


Mamy rozkaz was holować!


Polecona zatoczka rzeczywiście okazuje się świetna. W pobliżu jest wioska Enurmino – zimę 1919/20 roku spędził przy niej słynny „Maud”, statek na którym Roald Amundsen jako pierwszy w świecie przepłynął Przejście Północno-Wschodnie.
Rano nie dane jest mi się wyspać - Börje budzi mnie, mówiąc że mamy… wycieczkę! Kiedy wystawiam głowę przez zejściówkę widzę tłum ludzi – całe rodziny, które przypłynęły na łodziach aby nas zobaczyć, bo jak twierdzą, nigdy wcześniej jachtu nie widzieli.
 
czukotka68.jpgCzukcze są fantastyczni: gościnni, szczerzy, oferują bezinteresowną pomoc. Zabierają nas do wioski, gdzie oczywiście lądujemy za stołem, karmieni  i pojeni, zarówno herbatą, jak i alkoholem (teoretycznie w wiosce obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu). Niestety, interesuje się też nami milicjant oraz szef miejscowej administracji. Drugi z wymienionych to sprawiający bardzo miłe wrażenie Rosjanin, który raczy nas dla odmiany oryginalnym ginem Gordonem a potem zaprasza do siebie do domu na obiad. Trudno rozgryźć jego intencje – obiecuje, że głos nam z głowy nie spadnie, a równocześnie prowadzi rozmowy telefoniczne, ewidentnie na nasz temat.

W międzyczasie odwiedzamy miejscowy sklep i wiemy już, że zakupów nie zrobimy – półki świecą pustkami niczym u nas w latach 80-tych. Nie ma nawet cukierków, które chcieliśmy kupić dla miejscowych dzieciaków. Próba zatankowania wody na brzegu też się nie udaje – rzeczki brak, a w pobliskiej chacie wodę mają tylko z deszczówki. Korzystamy jednak z okazji i robimy sobie treking w trakcie którego trafiamy na świeże ślady niedźwiedzia – tym razem brunatnego i znajdujemy dwa wyrzucone na plażę wieloryby. To akurat smutny widok.

Po południu, po otrzymaniu prognozy pogody (wysyłał je nam codziennie Wojtek Wejer, polski żeglarz mieszkający w Toronto) postanawiamy wypłynąć. W tym samym czasie pojawiają się rybacy przysłani przez szefa wioskowej administracji z nakazem poczekania na płynący po nas statek Ochrony Wybrzeża. Jesteśmy zdziwieni, bo nie wydaje nam się, że zrobiliśmy coś niewłaściwego.

anna6.jpgStatek – znajoma nam już „Newa” przypływa następnego dnia (zawracał po nas z odległości ponad 100 mil). Pojawia się też helikopter. Mówią, że mają rozkaz zaholować nas do odległej o 250  mil Providenii gdzie będziemy jeszcze raz postawieni przed sądem. Zarzut: wypłynięcie z wód terytorialnych Rosji i ponowne na nie wpłynięcie, chociaż nasze dokumenty straciły ważność. Wyjaśniamy im, że to absurd, bo jak mogliśmy wpłynąć ponownie na wody terytorialne, skoro z nich jeszcze nie zdążyliśmy wypłynąć? Niby się z nami zgadzają, ale tłumaczą, że tylko wykonują rozkazy, a decyzje podejmuje ważny generał ze sztabu na Kamczatce.

Stajemy przy burcie okrętu, przy czym relacje są nad wyraz życzliwe. Odwiedza nas kapitan okrętu, tankujemy wodę, szef aprowizacji nakazuje wydanie nam kilku kartonów soków, ciastek, mleka i  puszek (mamy tego tyle, że potem, na Alasce, rozdajemy Amerykanom). Ponieważ ze względu na pogodę przez następną dobę mamy nie wypływać, dostajemy zgodę aby wrócić na dotychczasowe kotwicowisko, kilka kabli od statku.

anna5.jpgWieczorem „Newa” kontaktuje się z nami przez radio, mówiąc że za 40 minut przypłynie ich łódź i przywiezie mapki synoptyczne. Skoro są tak mili, to zapraszam ich na herbatę. Po 40 minutach faktycznie się zjawiają, ale żadnych prognoz nie przekazują, za to na pokład wskakują bez wyjaśnień uzbrojeni żołnierze, podczas gdy ich koledzy mocują na dziobie linę holowniczą. Nie wiemy o co chodzi – od tej pory sympatyczne układy się kończą. Atmosfera robi się nerwowa, aż w końcu dowiadujemy się, że zaraz zacznie się nasze holowanie. Odmawiamy, tłumacząc, że musimy choć trochę się przespać. Po ostrej wymianie zdań oficer z „Newy” zgadza się, informując że jak tylko nastanie świt - ruszamy.

W nocy praktycznie nie śpimy, mając via telefon satelitarny gorącą linię z naszymi bliskimi i konsulatami. Rano Börje anna4.jpgodmawia wypłynięcia twierdząc, że boi się o sposób zamocowania liny holowniczej, co może skończyć się uszkodzeniem jachtu. Rosjanie twierdzą, że jak holować dobrze wiedzą, a jeśli nie będziemy współpracować, to na pokład zamiast jednego uzbrojonego żołnierza, dostaniemy całą załogę, ale wtedy dopiero narobimy sobie kłopotów.

Ruszamy punkt piąta i jesteśmy holowani przez półtorej doby. Z matrosem który nas pilnuje nawet się zaprzyjaźniamy – chłopak początkowo nie rozstaje się z karabinem, ale w końcu rozumie, że to bez sensu i zostawia kałasznikowa w koi, pomagając nam w sterowaniu. Po drodze przecinamy linię kręgu polarnego i przechodzimy Cieśninę Beringa. Dla „Anny” (i dla nas) oznacza to zakończenie Przejścia Północno-Zachodniego, ze sporym fragmentem Północno-Wschodniego.


Providenia – sąd po raz drugi

czukotka100.jpgProvidenia to kolejne „miasto duchów”. Kiedyś samych wojskowych mieszkało tu 40 tys. osób, teraz są tu pustki i straszące wybitymi oknami opuszczone bloki. Nam się jednak podoba, bo widoki są ładne (schodzące do morza góry), a jedząc na pokładzie śniadanie, możemy obserwować pływającego po porcie wieloryba!

Zaraz po śniadaniu podjeżdża samochód, który zabiera nas na posterunek Służby Granicznej. Bardzo kulturalnie nas traktują, mam wrażenie że większość żołnierzy jest po naszej stronie. Wyjątek stanowi oficer, który chyba widzi w nas szpiegów. - Dlaczego płynęliście wzdłuż brzegów Czukotki? Przecież tam nic ciekawego nie ma…- dopytuje się. –Wypatrywaliśmy białych niedźwiedzi – odpowiadamy jak najbardziej szczerze, ale chyba go nie przekonujemy. Jako zarzut stawiają to co już słyszeliśmy: opuszczenie wód terytorialnych Rosji i ponowne na nie wpłynięcie. Tym razem jesteśmy do rozmowy dobrze przygotowani – wyjmuję laptopa i na podstawie pozycji GPSowych udowadniam, że z rosyjskich wód wypłynąć nie zdążyliśmy. Momentalnie następuje zmiana zarzutów: od tej pory naszą winą staje się, że… no właśnie, z nich nie wypłynęliśmy.

pevek-coast guard.jpgCzekamy na sąd, ale nagle okazuje się, że sądu nie będzie, bo wyrok podjęty zostanie w innym trybie, przez oficerów Służby Granicznej! Ponoć tak lepiej dla nas, ale przekonani nie jesteśmy – w sądzie mielibyśmy więcej szans na wyłożenie swoich racji.
Godzinę później ogłaszają nam wyrok. Boję się, żeby nie skonfiskowali jachtu. Tymczasem ulga - mamy do zapłacenia po… 500 rubli, czyli równowartość 17 dolarów. Cieszymy się, że po tak kosztownej akcji tylko tyle, ale mimo wszystko satysfakcji nie mamy. Ciągle jesteśmy przekonani, że jesteśmy niewinni, a staliśmy się pionkami w jakiejś niezrozumiałej grze.

Z drugiej strony musimy przyznać że pogranicznicy z Providenii starają się być wobec nas naprawdę w porządku. Nie mamy prawa nigdzie chodzić, ale ponieważ musimy uzupełnić prowiant i paliwo, dają nam do dyspozycji gazika z kierowcą i żołnierzem pomagającym wszystko załatwić (jedynie butli gazowej nie udaje się kupić). Następnego dnia jednak obiecujemy wypłynąć, tym razem już na pewno przekraczając granicę Rosji. Do granicy 12 mil eskortuje nas znajoma „Newa” .


Wnioski

Chcieliśmy pokazać Czukotkę od dobrej strony, wyszło na odwrót. Mimo problemów nie żałujemy, że popłynęliśmy do Rosji – sporo zobaczyliśmy, a nasze doświadczenia przydadzą się zapewne innym żeglarzom. Nie chodzi tylko o doświadczenia z rosyjskimi czukotka70.jpgwładzami, czy kwestie organizacji rejsu - po drodze robiliśmy np. uzupełnienia do opisującego Czukotkę, niezbyt aktualnego wydania Locji Admiralicji Brytyjskiej. Mamy też cichą nadzieję, że nasz przypadek zwróci uwagę  rosyjskich władz na problem dotyczący żeglugi jachtów po dalekowschodnich akwenach i może uprości procedury, utrudniające życie tak naprawdę obydwu stronom. 

Chociaż nie rozumiemy działania rosyjskich władz, wciąż podtrzymujemy opinię, że tak serdecznych ludzi jak na rosyjskiej Syberii, gdzie indziej trudno jest znaleźć. O co tak naprawdę w tej sprawie chodziło? Możemy tylko snuć przypuszczenia… Może o chęć zaprezentowania jedynego w tamtych stronach okrętu Służby Granicznej i demonstrację siły? Może dla marynarzy z „Newy” był to rodzaj ćwiczeń? A może były jakieś inne, polityczno-wojskowe cele? Zapewne nigdy się nie dowiemy…



Więcej szczegółów: na blogu wyprawy na stronie www.arcticexpedition.eu


logo travelery.jpgMiło mi donieść, że rejs "Anny" został nominowany do nagrody "Travelerów" National Geographic. 

PORADY PODRÓŻNIKA

Moje Pasje

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!