Image
Image
Image
Image

Mamma Mia - Marmolada!

Mamma Mia - Marmolada!

Na letnie upały polecam włoską Marmoladę! Nie, nie żaden dżem... Tak właśnie nazywa się najwyższa, pokryta lodowcem góra Dolomitów, uznawanych często za najpiękniejsze góry świata. Dzięki via ferratom ich szczyty mogą zdobywać nawet ci, którzy nie są wspinaczami

Klik, klik... Jeśli zapytacie mnie, jaki odgłos kojarzy mi się z moimi wypadami w Dolomity, to właśnie ten. Metaliczny odgłos karabinków wpinanych w solidnie przytwierdzoną do skał stalową poręczówkę. To właśnie przez te stalowe liny, a także wmontowane w skały drabinki, klamry czy inne metalowe udogodnienia, mówi się o tego typu szlakach via ferraty (dosłownie z języka włoskiego: żelazne drogi). Wbrew pozorom nie psują wcale uroku gór, jako że doskonale wtapiają się w górską scenerię, natomiast ich plusem jest to, że na wydawałoby się niedostępne skały, mogą dostać się też zwykli turyści, nie znający się na technicznym wspinaniu.

Na via ferraty może wybrać się niemal każdy. Niemal, bo jednak trochę górskiego obycia warto mieć, no i minimum sprawności też jest wymagane (ale bez przesady, wystarczy naprawdę przeciętna kondycja). Jednak na pewno nie można mieć lęku przestrzeni czy wysokości, bo wiele przejść prowadzi nad przepaściami, często po wąskich ścieżkach i skalnych półkach, u mniej wprawnych osób dość mocno podnoszących poziom adrenaliny. Cały pic polega na tym, że jesteśmy przy tym asekurowani, choć raczej - sami się asekurujemy. Pozwala na to uprząż i wychodząca od niej tak zwana lonża z dwiema linkami zakończonymi karabinkami, które zaczepiamy o poręczówkę. W razie gdybyśmy się gdzieś obsunęli, zawiśniemy na wpiętej w stalówkę lince. Sprzęt  uzupełnia jeszcze kask - na wypadek gdyby spadły z góry jakieś kamienie, choć przydaje się też przy przejściu pod niskimi skalnymi stropami.


Minerał odkryty w więzieniu

Do najładniejszych widokowo via ferrat należy znajdująca się w Dolomitach Grupy Brenta tak zwana Bocchette. Startujemy na nią z Madonny di Campiglio, jednego z najsłynniejszych kurortów Dolomitów. Swego czasu, w końcówce XIX wieku, lubiła tu przyjeżdżać austriacka cesarzowa Elżbieta Bawarska, znana powszechnie jako Sissi, ale ogólnie jest to miejsce znane z odwiedzin celebrytów. Fanem Madonny był choćby amerykański aktor Anthony Quinn (odtwórca roli Greka Zorby), słynny narciarz Alberto Tomba (ze względu na dynamikę jazdy zwany "La Bomba") czy rajdowiec Michael Schumacher. Inna sprawa, że miasteczko największe "oblężenie" ze strony gości przeżywa zimą, latem zaś jest spokojne, wręcz opustoszałe. Stoki na których rozgrywane są zawody narciarskiego Pucharu Świata teraz porasta trawa, a gondolki zamiast narciarzy, wwożą do góry turystów.

Również i my korzystamy z luksusu wjazdu wagonikami. Patrzymy na pozostające w dole łąki i lasy, w ciągu kilkunastu minut przenosząc się na kamienistą, wysokogórską pustynię. Chociaż nie do końca p ustynię, bo fakt, drzew tu już nie ma, ale między głazami, pojawiają się kwiatki. Jest wśród nich ciemnogranatowa goryczka zwana powszechnie gencjaną, białe szarotki, niebieskie niezapominajki (po włosku ich nazwa brzmi równie romantycznie: non-ti-scordar-di-mé), różowe rododendrony (różaneczniki alpejskie), ale też przepiękne pomarańczowe dzikie lilie i drapieżne żółte obuwiki - rzeczywiście przypominające buty, do których zwabiane są owady, następnie przez niewinnie wyglądającą roślinę pożerane. W pewnym momencie Fernando, nasz włoski przewodnik, przystaje i wskazuje na kępę wysokiej trawy. - Erba cipollina  - mówi. Nazwa nam się podoba, wygląd - nic specjalnego, zaś po spróbowaniu odkrywamy, że to po prostu dziki szczypior. Chwilę później wysłuchujemy romantycznej historii, że to pozostałości istniejących tu kiedyś Ogrodów Królowej. Tak przynajmniej twierdzi legenda opowiadająca o tym, jak to kiedyś uwagę mieszkańców doliny przykuł dziwny orszak żołnierzy, między którymi jechała na koniu dostojna kobieta, wyglądająca niczym królowa. Tyle że orszak w dolinie się nie zatrzymał - wyjechał w góry, gdzie żołnierze zbudowali warowny obóz. Kim była tajemnicza dama, nie wiadomo. Czy uciekającą władczynią, nobliwą zakładniczką albo monarchinią skazaną na wygnanie? Po latach z obozu nic nie zostało, ale rośliny który na swoim górskim poletku "królowa" uprawiała, można spotkać w górach także i teraz.

W mijanym po drodze schronisku sprawdzamy pogodę. Służy do tego zwisająca linka i instrukcja: sznurek suchy - dobra pogoda, mokry - deszcz, sztywny - mróz, przesunięty od pionu - wiatr, niewidoczny - mgła, sznurek podwójny - trzeba było tyle nie pić... Mowa o procentowych trunkach, do których zalicza się słynne w Trentino (rejon Włoch do którego należy większość Dolomitów), zrobione na bazie ajerkoniaku bombardino. My poprzestajemy na herbacie, zwłaszcza że kawałek dalej zaczyna się już via ferrata - czyli zabawa z drabinkami, zawieszonymi nad przepaściami szczeblami i powodującymi drżenie kolan podestami. Mój kolega, który jest pierwszy raz na via ferracie z niedowierzaniem w oczach pyta, jak to, kurna, przejść?, chociaż następnego dnia (jak już skończą się trudności) stwierdzi że wszystko wygląda trudniej niż rzeczywiście jest.

Śpimy w Rifiugio Alimonta - schronisku położonym na wysokości 2580 m, czyli wyżej niż nasze Rysy. Miła pogawędka z szefem obiektu kończy się przyniesieniem nam do kolacji sznapsa truskawkowego. Zanim zapadnie zmrok siedzimy przed budynkiem i napawamy się widokami na pobliskie skalne baszty i iglice i zamykające horyzont morze chmur z których wystają kolejne szczyty. Wcale nie dziwi nas że od 2009 roku Dolomity wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Ich nazwa wywodzi się od dolomitów-minerałów które tworzą te skały, a te z kolei upamiętniają francuskiego mineraloga Deodata Dolomieu, który w 1791 , jako pierwszy minerały te wyodrębnił. Swoją drogą pan Dolomieu to postać ciekawa sama w sobie - we włoskich górach nigdy nie był, a wiedzę geologiczną zgłębiał w... więzieniu, odsiadując wyrok za zabójstwo (efekt pojedynku).

Rano wstajemy o 6.30, wydaje nam się że wcześnie, ale jak się okazuje, jesteśmy na śniadaniu jednymi z ostatnich. Przez kolejne kilka godzin kontynuujemy naszą wędrówkę, robiąc rundę dookoła potężnej, wyrastającej ponad nami skalistej wieży, po wąskich bardzo ścieżkach przechodząc nad kilkusetmetrowymi nawet przepaściami, trawersując strome kuluary i ostatecznie schodząc na niewielki lodowiec. Zupełnie niedaleko wypatrujemy stado kozic. Jest ich z kilkanaście, przyszły na śnieg w ramach ucieczki od gorąca. Wkrótce potem nasza uwaga przenosi się na... kamienie. To po tym, jak jeden z kolegów znajduje odciśnięte w jednym z głazów muszelki - dowód, że kiedyś było tu morze. Późnym popołudniem wracamy do Madonny. Zmęczeni, spragnieni prysznica, ale szczęśliwi, z dumą patrzymy na wznoszące się wysoko nad nami szczyty, które dopiero co mieliśmy na wyciągnięcie ręki.



Ferrari z bąbelkami

Na drugą część naszej wyprawy przeskakujemy do Val di Fassa, rejon Trentino gdzie magnesem jest najwyższa góra Dolomitów, słynna Marmolada (3343 m). Skąd taka dziwna nazwa? Dla lokalnych mieszkańców wcale nie dziwna, a zresztą w oryginale brzmiąca Marmoleda, co w tłumaczeniu z lokalnego języka znaczy "lśniąca". Chodzi o język ladyński (mieszanka retoromańskiego, łacińskiego i niemieckiego), który niezależnie od oficjalnego włoskiego, jest w tych okolicach wciąż stosowany, zwłaszcza że miejscowi Ladynowie są bardzo dumni ze swojej kultury. Jej przejawem są między innymi legendy. Jedna z nich wyjaśnia, skąd na Marmoladzie wziął się lodowiec. Otóż dawno, dawno temu, szczyt góry porastały bujne łąki, na które latem mieszkańcy wybierali się całymi rodzinami, aby je kosić. Każdego roku był jednak jeden letni dzień, kiedy nikt nie pracował, za to obowiązkowo zjawiał się w kościele - 5 sierpnia, święto Śnieżnej Madonny. Któregoś lata okazało się, że mimo sprzeciwu reszty mieszkańców, jedna z kobiet, pazerna na lepszy zarobek, na górze została. Kara za niedochowanie tradycji i sprofanowanie świętego dnia była straszna - kolejnej nocy spadło tyle śniegu, że kobietę wraz z jej sianem - zasypało, a szczyt góry zamiast trawy, od tej pory pokrywał wieczny śnieg. No, z tym "wiecznym" to trochę przesada - z roku na rok gołym okiem widać, że granice lodowca mocno się kurczą.

Zdobywanie Królowej Dolomitów, bo i tak się mówi o Marmoladzie, zajmuje nam nieśpiesznym tempem 7 godzin, przy czym na wysokość 2626 m dojeżdżamy wyciągiem. Wyciąg jest atrakcją samą w sobie, bo należy do dość zabytkowych konstrukcji, a jedzie się nim na stojąco, pojedynczo, w niby-klatce. Jego dolna stacja znajduje sie przy urzekającym turkusową barwą jeziorku Lago di Fedala. Betonowa tama świadczy o tym, że to twór sztuczny, ale co tam - turkusowa woda w otoczeniu zieleni i tak sprawia urzekające wrażenie. Akurat kręcą jakąś reklamę. Co by nie mówić, miejsce to wielokrotnie przyciągało filmowców. Scenerię wykorzystano np. w thrillerze "Na krawędzi" z Sylvestrem Stallone w roli głównej, a także w sensacyjnym filmie "Włoska robota" (wtedy to, na potrzeby akcji, zatopiono w jeziorku dwa samochody brytyjskiej marki mini).

Po dotarciu na znajdujący się tuż ponad górną stacją wyciągu lodowiec zakładamy uprzęże, raki, bierzemy w ręce czekany i ruszamy. Ze względu na ryzyko szczelin i możliwość obsunięcia się na stromym śnieżnym zboczu, idziemy powiązani liną. Droga nie jest tak naprawdę trudna, ale dobrze jest mieć w ekipie kogoś doświadczonego, kto jednak ma doświadczenie w przechodzeniu lodowców i wyjaśni reguły bezpieczeństwa (chodzi głównie o szczeliny). Po drodze zaskoczeniem staje się dla nas żółty śnieg. -To efekt południowych wiatrów, nanoszących piasek z Sahary - wyjaśnia zagadkę przewodnik.

Po strawersowaniu lodowca i dojściu do skał mamy dla odmiany około 100 metrów via ferraty. Różni się od tych wcześniejszych choćby tym, że tym razem nie ma drabin, trzeba samemu szukać sobie stopni na kamieniach (oczywiście wpinając się dla asekuracji w stalową linę, przez co znowu rozlega się charakterystyczne klik, klik). Po dotarciu do grani, niedaleko od szczytu mamy kolejny kawałek lodowca, aż w końcu z mgły, czy raczej z chmur, wyłania się wielki metalowy krzyż, świadczący o tym, że to już kulminacja masywu Marmolanu, Punta Penia (3342 m), czyli wyżej wyjść się już nie da. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia, żałując że widzialność jest na zaledwie kilka metrów. Ponoć w pogodne dni można zobaczyć odległą o 100 km Wenecję! Łudząc się jeszcze, że może się wypogodzi, zaglądamy do pobliskiego schroniska, które w tym przypadku przypomina niewielki, choć solidny barak. W środku - przytulnie i swojsko, a w bocznej salce stoi nawet kilka łóżek (najwyższe w Dolomitach spanie).

Na zejściu pogoda się poprawia, tak więc przewodnik pokazuje nam dzielące lodowiec szczeliny, zaś z drugiej strony, widoczne w skałach... okno. To pozostałości po czasach I wojny światowej kiedy to przebiegała tędy linia frontu między wojskami austriackimi i włoskimi, tak więc w skałach wykuwano bunkry, niektóre właśnie z oknami. Prawdziwe kuriozum stanowiło jednak "Lodowe Miasto" jakie żołnierze armii austro-węgierskiej stworzyli w znajdującym się w pokrywającym Marmoladę lodowcu. Wydrążono w tym celu 12 km tuneli, a na przejścia między szczelinami pozwalały specjalne kładki. Jak to wyglądało można zobaczyć w Muzeum Wojny (Museo Della Grande Guerra) urządzonym przy stacji wyciągu. Robi wrażenie! W gablotach pokazano elementy żołnierskiego ekwipunku - do tej pory chodząc po okolicznych górach, można tego typu rzeczy znaleźć, podobnie jak i kolczaste druty z ponad stuletnich zasieków.

My tymczasem, dla uczczenia zdobycia najwyższego szczytu Dolomitów fundujemy sobie tiramisu i - chciałoby się powiedzieć szampana, ale żeby nie podpadać Francuzom użyję poprawniejszej politycznie nazwy "wino musujące", czyli po włosku spumante. Przy okazji dowiadujemy się, że pochodzące z Trentino (Trydentu), wytwarzane już od 114 lat spumante "Ferrari" w czasie "Mistrzostw Świata Win Musujących" w 2015 roku międzynarodowa komisja ekspertów wybrała "Produktem roku". -Cin cin! - wznosimy toast, podczas gdy właścicielka hotelu w którym mieszkamy, słysząc gdzie tego dnia byliśmy, zdobywa się na krótki, ale wiele mówiący komentarz: "Mamma mia!".



Informacje praktyczne:

Jak dotrzeć: Drogę z Warszawy w Dolomity pokonamy samochodem w około 16 godzin. Inna opcja to samolot - najbliższe Dolomitom lotniska, do których mamy z Polski bezpośrednie połączenia to Wenecja (PLL LOT) oraz Mediolan-Bergamo (Wizzair).

Noclegi: Ze znalezieniem noclegów w rejonie Dolomitów nie ma problemów. Wybór jest od luksusowych hoteli po położone w górach schroniska, chociaż spanie w nich jest droższe niż u nas (ok. 50 euro za łóżko ze śniadaniem i obiadokolacją).

Organizacja wycieczek górskich: Na via ferratach nie ma obowiązku chodzenia z przewodnikiem, ale dla osób górsko niedoświadczonych jest to opcja warta rozważenia (ma to również ten plus, że przewodnicy zapewniają zwykle wypożyczenie niezbędnego sprzętu, a jeśli jest taka potrzeba - pomyślą o linie).

PORADY PODRÓŻNIKA

Moje Pasje

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!