Image
Image
Image
Image

BARU - CZTEROŁAPA HIMALAISTKA

BARU - CZTEROŁAPA HIMALAISTKA

Trudno jest powiedzieć jaki jest rekord wysokości zdobytej przez psa, ale niewykluczone że należy on do Baru, bezdomnego psa, który wszedł na położony w Himalajach siedmiotysięcznik Baruntse (7129 m)

 

On i Ona poznali się w Himalajach, no i wpadli sobie w oko… Ale może po kolei…

Głównymi bohaterami tej historii jest On i Ona. On to Don Wargowsky, Amerykanin o jakże swojsko dla nas brzmiącym nazwisku. -Tak, tak, zdaję sobie sprawę, że to definitywnie polskie nazwisko, ale nie mam pojęcia o szczegółach swojego pochodzenia - pisze mi na facebooku Don, gdy go o to pytam. Don kocha góry, a w ramach łączenia pasji z pracą, w roli przewodnika prowadzi klientów na wulkany w amerykańskim stanie Washington, a poza tym na Denali i na Aconcaguę. Jeśli chodzi o Himalaje, to ma na koncie Island Peak, Ama Dablam i parę innych szczytów, zaś z ośmiotysięczników Manaslu. A ona? Ona ma obywatelstwo nepalskie, też kocha góry, ale obecnie mieszka w Katmandu. Obecnie ma na imię Baru, choć wcześniej nazwali ją Mera. A tak dokładniej to ma cztery łapy i jest określana jako tybetański pies pasterski, choć z tym "pasterski" to tylko teoria.



Jesteś Mera


Był listopad 2018 roku i Wargowsky w Himalajach prowadził wyprawę, której pierwszym celem był Mera Peak, łatwy technicznie sześciotysięcznik (6476 m), który ekipa bez problemu zdobyła. Już na zejściu, ni stąd, ni zowąd, przy ekipie pojawił się sympatyczny czworonóg. Będący miłośnikiem psów Don (w swoim domu w Seattle psa ma) szybko skojarzył, że wcześniej już go (a właściwie - ją) widział - było to w jednej z wiosek, 2000 m niżej. Tylko że tam suczka ludzi się bała, podczas gdy teraz, jakby wyczuwając że nikt jej przeganiać nie ma serca, z wyraźną radością skakała koło swoich nowych znajomych. Natrętna jednak nie była. Pierwszy raz, gdy Don zaprosił ją do namiotu, grzecznie pozostała na zewnątrz, zaś rano Don znalazł ją zwiniętą w kłębek i przysypaną śniegiem i wyraźnie zmarzniętą. Jednak kiedy następnej nocy zaprosił ją ponownie, już nie oponowała - od tej pory spała z nim zawsze. Pytam co jadła. -Praktycznie wszystko co jej dawałem, m.in. liofilizaty, biszkopty, ale rzecz jasna najbardziej lubiła mięso. Jej przysmakami stały się zwłaszcza kiełbasa i suszona wołowina - zdradza mi Don.


Początkowo wspinacze psa brać ze sobą wcale nie zamierzali. Wprawdzie przyszło Donowi przez myśl, że fajnie byłoby mieć taką towarzyszkę, ale zdroworozsądkowo uznał, że to nie fair w stosunku do zwierzęcia, bo wysokogórskie warunki, w tym temperatury spadające do minus 30 stopni, zdecydowanie dobre dla niego niego nie są. Ostatecznie nie ludzie, a pies podjął decyzję - po prostu z ekipą Dona poszedł, przez następne 4 dni wędrując z nimi do obozu bazowego  pod kolejnym celem wyprawy, którym tym razem był siedmiotysięcznik Baruntse (7129 m). Tam Don dał jej imię - Mera (od góry na której się spotkali), przydzielił karimatę i kurtkę do przykrycia podczas snu, no i już jako w pełni zaakceptowany członek wyprawy, od tej pory pies dostawał  także przydział jedzenia.

 

Samotny biwak


Kiedy po jednym dniu restu bazie (5400 m), w górę ruszyli Szerpowie poręczujący drogę, Mera pognała za nimi. Don założył, że zaraz zawróci, bo lód, bo stromo, ale nie… Gdy po kilku godzinach połączył się z Szerpami przez radio i zapytał co z psem, ci odpowiedzieli że jest w obozie pierwszym. Zapewne poszła tam z ciekawości, gorzej, że kiedy Szerpowie wracali na noc do bazy, Mera z nimi nie przyszła. Coż, dla Szerpów była wtedy jeszcze zwykłym psem, nie zwracali na nią więc pewnie uwagi, a ją prawdopodobnie przerażał śliski stok o nachyleniu 60 stopni.


Można się domyślić, co przeżywał Don, gdy zobaczył zmęczonych Szerpów wracających bez psa. Wiedział co oznacza samotna noc, bez namiotu, na śniegu, na wysokości ponad 6000 m, na dodatek przy dość kiepskiej pogodzie. Twierdzi, że gdyby nie klienci, którymi musiał się zajmować, poszedłby z po psa, ale w tej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak stresujące rozmyślania i nadzieja, że Meru jakoś tę noc przetrwa.


Niestety, okazało się że kolejnego dnia też nikt do góry nie wyszedł. Dla Dona był to dramat, w wyobraźni widział zamarzniętego psa i obarczał się winą za to, że nie był w stanie mu pomóc. -Bez Meru nic w bazie nie jest już takie, jak dawniej - napisał potem w relacji.


W każdym razie kiedy Szerpowie znowu poszli do jedynki, jednemu z nich zapakował mięso. -Daj to Merze, jeśli tam jest… - poprosił, tłumiąc myśl: "o ile żyje". Kilka godzin później usłyszał przez radio: "Pies tutaj jest i ma się dobrze!". Uff… Don mógł odetchnąć. Poprosił Szerpów, aby działając na górze dbali o Meru, a schodząc do bazy koniecznie ją zabrali. Tak też się stało. Kiedy kilka dni później Meru pojawiła się wreszcie w bazie, widać było wyraźnie, że schudła, ma skaleczoną łapę, ale ogólnie jest w dobrej kondycji. Don nie ukrywał łez szczęścia - długo kochaną suczkę głaskał, karmił ulubionymi smakołykami, a na koniec zabrał do namiotu, gdzie Meru po prostu "odpłynęła", zasnęła, podczas gdy Don się cieszył, że znowu ją ma.


Wyglądało jednak na to, że nie będzie to długie spotkanie - nad ranem jego ekipa wystartowała do góry, a wyczerpana Meru dla swojego dobra miała pozostać w bazie. Przewidując, że nie będzie to po jej myśli, zrobiono jej obrożę i smycz i przywiązano do kamienia. Smutny był widok gdy Don z ekipą odchodził, zaś Meru wyrywała się, szczekała i skomlała, co rzecz jasna Dona tylko dołowało. Pocieszał się jednak, że to przecież dla dobra psa.
Tymczasem… Minęło z pół godziny, gdy pod kolanem Don poczuł dotykający go… nos. Tak, tak, była to Mera. Przegryzła smycz i pobiegła za nimi. Odprowadzić jej znowu do bazy Don nie miał szans - zajmując się klientami musiał przystać, że idzie dalej z nimi. Tyle że ludzie mieli raki, czekany i poręczówki, a pies niestety nie. Poważny problem zrobił się na lodowej ścianie, gdzie pies zaczął się ześlizgiwać, aż w pewnym momencie zupełnie stracił kontrolę i zaczął sunąć w przepaść. Uratował go refleks Dona, który rzucił się i suczkę złapał. Po tym zdarzeniu zastanawiał się nawet, dlaczego Mera idzie po tej samej drodze co on, mimo że z boku ma sporo łatwiejsze wejście. Wytłumaczenie mogło być tylko jedno - zapewne był to dowód przywiązania psa, który po prostu chciał być blisko swojego ludzkiego przyjaciela. Skoro tak, to z kolei on zrezygnował z drogi przy poręczówkach wybierając drogę optymalną dla psa, a przy okazji robiąc stopnie ułatwiające Merze wchodzenie.


Swoją drogą Don wielokrotnie zastanawiał się, na czym polega wręcz magnetyczna siła suczki. Oczywiście istotne było to, że Mera imponowała mu swoją ambicją, odwagą, no i kondycją, ale co jeszcze poza tym?  A może to, że choć jak się przyznał, religijny specjalnie nie jest, jednak w pewnym momencie przeszło mu przez głowę, że może Mera to ktoś z jego wspinających się, nieżyjących znajomych wspinaczy, który w tej postaci się odrodził i chce w ten sposób spędzić z nim czas na wyprawie?

 

Ucieczka na szczyt


Po nocy w obozie pierwszym (6100 m) Baru wyruszała ze wspinaczami do dwójki, z której zazwyczaj, po kilkugodzinnym reście, atakuje się szczyt. Tyle że tym razem, plany popsuła pogoda. Bardzo silny wiatr sprawił, że ekipa przez cztery dni czeka na poprawę warunków. Kiedy część uczestników odpuściła, Mera ruszyła z nimi, co Dona nawet cieszyło, bo nie widział możliwości zabrania Mery na atak szczytowy. Tyle że okazało się, że pies ciepłej bazy wcale nie wybiera - kiedy zorientował się, że Don został u góry, z obozu pierwszego, mimo wichury, z powrotem do pana wrócił. Nie były to łatwe chwile. Donowi w dwójce zaczęło powoli brakować jedzenia, ale mimo to dzielił się nim z psem po partnersku - pół na pół. Twierdzi, że Mera była wręcz wymarzoną partnerką - nigdy o jedzenie się nie upominała, zaś kiedy silny wiatr zerwał linki i dosłownie przerzucił namiot wraz z nimi o dobre kilka metrów, psina nawet nie zaskomliła.
W końcu jednak przyszedł czas na atak szczytowy. Zabrania ze sobą psa Don nawet sobie nie wyobrażał - choroba wysokościowa, odmrożenia czy ślepota śnieżna mogły grozić przecież nie tylko ludziom, zwierzęciu również. Dlatego bardzo mu było na rękę, że kiedy wychodzili, jakoś o drugiej w nocy, zamknięty w namiocie pies spał jeszcze w najlepsze.


Minęło kilka godzin… Wspinaczka była ciężka, wysokość sprawiała, że trudno się oddychało… W pewnym momencie Don odwrócił się, by zrobić zdjęcie, gdy nagle… Na grani, po bokach której straszyły wielkie przepaście, pojawił się futrzasty kształt, biegnący po ich śladach. Jak się okazało, w ucieczce z namiotu zupełnie niechcący pomógł suczce jeden z pozostałych w obozie Szerpów, który postanowił zajrzeć do namiotu zobaczyć jak się pies miewa. Potem wspinacze wyliczyli, że to co ludzie zrobili w 7 godzin, psinie zajęło dwie… Wyglądało na to, że miała swoją własną strategię atakowania szczytu, to znaczy poczekała do wschodu słońca, kiedy z założenia było już cieplej. W każdym razie gdy ekipa stanęła na szczycie, ludzie byli ledwo żywi, pies natomiast skakał i merdał ogonem, jakby wysokość go nie dotyczyła.


Radość ze zdobycia szczytu, na dodatek razem z psem była ogromna, ale stara to prawda że wejście na szczyt to dopiero połowa sukcesu. Zejście nie jest łatwiejsze, a już na pewno nie dla psa, który nie mógł skorzystać ze zjazdów na linie. Ale Mera całkiem dobrze sobie radziła - obserwowała jak Don wpina się w linę i zjeżdżała, po czym swoimi sposobami jakoś schodziła, mimo że na śniegu jej pokaleczone łapy zostawiały czerwone ślady. Kluczowym momentem okazała się 20 metrowa ścianka, na której widać było wyraźnie, że Mera się boi. Don także się o Merę bał, wiedział, że to poważna przeszkoda, wystarczy jeden błąd i… Na szczęście był z nimi Jangbu, doświadczony Szerpa, który oznajmił, że ma pomysł. Chwilę potem wziął linkę jaką nosił ze sobą Don i zrobił Merze prowizoryczną uprząż oraz lonżę dzięki której można ją było wpiąć w poręczówkę. Mera nadal się bała, ale teraz już nie było ryzyka - niedługo potem wylądowała w ramionach czekającego na nią na dole Dona. Ale… Były też odcinki, gdzie pies miał  łatwiej. -Mera stawała, zatrzymywała się i  spoglądała przez ramie, jakby nie rozumiała dlaczego za nią nie nadążam - relacjonował Don. Ostatni odcinek pokonywali już po ciemku, więc Don świecił latarką nie tylko sobie, ale i psinie. Po 18 godzinach na nogach wreszcie zameldowali się w bazie. Zjedli kolację i już w namiocie padli z wysiłku.



Z gór do miasta


Treking do Lukli, skąd leci się samolotem do Katmandu, stanowił dla Dona czas pełen rozterek, bo dotarła do niego myśl o nieuniknionym rozstaniu z suczką. Rozważał wprawdzie zabranie Mery do Stanów, miał już nawet akceptację narzeczonej, ale doszedł do wniosku że małe, miejskie mieszkanie byłoby dla tego rodzaju psa krzywdą i ograniczeniem wolności. Zostawienie psa tak po prostu, po drodze, też nie wchodziło w grę - nie mógłby się pogodzić z myślą, że tak inteligentny i dzielny pies znowu miałaby zostać bezdomnym.


Ze swoich przemyśleń Don zwierzył się Kajiemu, Szerpie, który na wyprawie był kierownikiem bazy. Kaji myślał podobnie: -To wyjątkowy pies, pies który ma szczęście i nam też je przynosi. Nie, nie może zostać na ulicy - stwierdził. I zaraz też znalazł rozwiązanie: - Zamieszka ze mną, w Katmandu. Postawił jednak warunek - od tej pory suczka nie miała się już nazywać Meru, tyko Baru (od Baruntse). Don się zgodził, a z adopcji szczerze ucieszył, zwłaszcza że Kaji sprawiał wrażenie dumnego i opiekuńczego "ojca". Z paska plecaka zrobił suczce elegancką obrożę, podkreślającą że jest pod czyjąś opieką, kupował jej różne smakołyki, a w jednej z restauracji zafundował jej talerz pierożków momo. Psina również  wyczuła, że ma nowego pana-przyjaciela - zaczęła chodzić za nim, widać że go lubiła i akceptowała. Swoją drogą kiedy ekipa wspinaczy zjawiała się w pensjonatach lub restauracjach, wielokrotnie ich właściciele krzyczeli na psa, próbując go z lokali wygonić. Wtedy wszyscy jak jeden mąż stają w obronie suczki, wyjaśniając że to także członek wyprawy, pies wyjątkowy, zwłaszcza że wszedł z nimi na szczyt.


Ale nie był to koniec problemów, bo według przepisów Mera/Baru samolotem z Lukli lecieć nie mogła. W tej sytuacji Kaji wymyślił plan - postanowił zapłacić komuś z rodziny, kto przyjedzie autobusem do ostatniej przed Luklą miejscowości, potem przez 3 dni do Lukli dojdzie (do Lukli nie prowadzi żadna droga samochodowa) i zabierze psiaka w dół. Koszt przedsięwzięcia - 100 dolarów. Jak na warunki nepalskie sporo, bo jak mówi Don, roczny dochód w tym kraju to 862 dolary. Don i tak był przeszczęśliwy - ową setkę obiecał pokryć. A ostatniego ranka przed wylotem z Lukli przez dobrą godzinę czule żegnał się z suczką, głaszcząc ją i obiecując, że będzie ją odwiedzał.

Teraz, gdy od tamtego czasu minęły już dwa lata, pytam Dona o to, jak się psina miewa obecnie. -Ona ma u Kajiego wspaniałe życie! Jest dobrze karmiona, regularnie przechodzi kontrole weterynaryjne. Teraz jest dużo zdrowszym psem niż wcześniej - zapewnia. I dodaje: - Odwiedzam ją kilka razy w roku. Moi klienci zaczęli jej przywozić prezenty - dostaje psie legowiska, smakołyki, obroże i oczywiście zabawki. Wiesz, ja jestem ogromnie szczęśliwy, że dane mi było spędzić z nią ten czas na wyprawie. A Kajemu jestem wdzięczny za opiekę nad Baru, najbardziej górskim psem świata!


A swoją drogą ciekawe co by powiedziała Baru gdyby ją zapytać o to, czy chciałaby wrócić w góry?

 

 

Zdjęcia dołączone do tego artykuły zostały udostępnione przez Dona Wargowsky`ego za darmo, z prośbą jedynie, aby zwrócić uwagę na działalność organizacji Street Dog Care (http://www.streetdogcare.org/) działającej w Katmandu i zajmującej się tamtejszymi bezdomnymi psami. Inicjatywa cenna i warta wsparcia!

PORADY PODRÓŻNIKA

Moje Pasje

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!