Image
Image
Image
Image

Arabia Felix qatem słynąca

jemen-widok na sane.jpgJEMEN
Jedno z jemeńskich przysłów mówi: „Sanę musisz zobaczyć bez względu na to, jak dużo czasu ci ta podróż zajmie, i jak wiele razy twój zmęczony wielbłąd padnie na kolana”. Skoro tak, to zapakowałam plecak i do stolicy Jemenu się wybrałam. Oczywiście nie na wielbłądzie, tylko samolotem.

 
Uwaga: nazwy geograficzne wzięte są z mapy niemieckiego wydawnictwa Reise Know-How, choć gdzieniegdzie stosowałam ich polską odmianę. Niestety wiele nazw ma bardzo różną pisownię

 

Galeria zdjęć z Jemenu - kliknij tutaj .


Od każdego kto był w Jemenie słyszałam wyłącznie pozytywne opinie. Że piękny krajobrazowo i ciekawy kulturowo to kraj, że mili i gościnni ludzie, a zakorzenione wśród Europejczyków stereotypy zwykle nijak się mają do rzeczywistości. Na dobry początek obalam pierwszy – trzęsę się z zimna, mimo że przecież znajduję się w strefie podzwrotnikowej, na samym krańcu Półwyspu Arabskiego, kojarzym się z gorącą pustynią. No tak, to wpływ wysokości. Sana położona jest na wysokogórskim płaskowyżu, 2300 m nad poziomem morza, co po zachodzie słońca daje się odczuć po niskiej temperaturze.


Gdzie srebro i kadzidło

jem-grupa dzieci.jpgW Jemenie nie ma takiego bogactwa jak w Emiratach, Kuwejcie czy Katarze, bo też i złoża ropy nie są tu takie duże. Są rzecz jasna bogaci Jemeńczycy, jednak większość 23 milionowego społeczeństwa ledwo wiąże koniec z końcem, szukając najprzeróżniejszych źródeł zarobku (dzieci też pracują). Pensje są na tyle niskie, że nawet emigrantom nie opłaca się tu przyjeżdżać. Za to Jemeńczycy chętnie sami emigrują, najchętniej do USA, o których we własnym  kraju niezbyt ciepło się wypowiadają. Zarzuty? Mieszanie się amerykańskiego rządu do ich wewnętrznej polityki, tendencyjne przedstawianie Jemenu w złym świetle…

Z zamyślenia na temat tutejszej codzienności wyrywa mnie głos naszego przewodnika: -Jemeńska stolica to jedno z najdłużej na świecie zamieszkanych miast świata – opowiada z dumą. Według lokalnej legendy założył je Shema – jeden z synów biblijnego Noego, zaraz po ustaniu potopu. Historycy podchodzą do tego sceptycznie, ale zgadzają się, że minimum 2,5 tys. lat Sana rzeczywiście istnieje.

Nazwa „Sana” oznacza warowne miasto, a pozostałości murów otaczających starówkę, potwierdzają, że kiedyś jemen-wiezowiec w sanie2.jpgrzeczywiście takie było. Szczególny klimat stwarza tu tradycyjna, niezwykła architektura – do tej pory zachowało się ok. 6,5 tysiąca domów, zbudowanych jeszcze przed XI wiekiem! Wszystkie podporządkowane są miejscowym kanonom – wielopiętrowe, z brązowego bazaltu i piernikowej w barwie cegły, z białymi, stiukowymi fryzami i koronkowymi obramieniami okien, często z witrażami zamiast zwykłych szyb. Odnajduję dom, który jest hotelem serwującym na dachu herbatę, tak więc wchodzę aby popatrzeć na Sanę z góry. Akurat jest południe, zewsząd więc rozlega się ezan – śpiewne nawoływanie muezzinów do modlitwy. Głosy nakładają się na siebie, bo tylko na terenie starówki Sany doliczono się 106 meczetów! Jednym z nich jest tak zwany Wielki Meczet, którego miejsce budowy wskazał w VII wieku ponoć sam Prorok Mahomet. Jednak w  2008 roku na obrzeżach miasta powstał jeszcze większy, mogący pomieścić 40 tys. wiernych. Kosztował 60 mln dolarów, a nazwano go imieniem prezydenta.
Po wypiciu tradycyjnej, słodkiej herbaty, wracam do poziomu ulicy i przez następne godziny włóczę się w labiryncie wąskich przejść. Samochodów nie ma, co najwyżej objuczone workami osiołki i motory. Co chwila odkrywam coś ciekawego – np. zaprzęgniętego w kierat wielbłąda, który chodząc w kółko w mrocznej szopie napędza prasę wyciskającą olej sezamowy.

Główne uliczki starówki tworzą suk, czyli bazar. Jest głośno, kolorowo i pachnąco, bo wśród różnych dóbr nie brak oczywiście przypraw, a także wonności - mirry i kadzidła. W dawnych czasach właśnie te towary przynosiły Jemeńczykom bogactwo. Przypominające grudki bursztynu kadzidło (bądź co bądź to zaschnięta żywica) było wówczas cenniejsze od złota, a Sana leżała na „kadzidlanym szlaku” często odwiedzanym przez kupieckie karawany.

jemen-kobity.jpgJemeńczycy już od pierwszych chwil zjednują sobie moją sympatię. Owszem, jak to na arabskich bazarach, sprzedawcy zachęcają do zakupów, ale nie jest to przesadnie natrętne. Więcej w tym zabawy i chęci pogadania. Kiedy jeden z kolegów broni się przed kupnem srebrnej bransoletki, która do niczego nie jest mu potrzebna, bystry sklepikarz stwierdza, że to świetny prezent dla żony. Odpowiedź kolegi, że nie ma żony, wcale sprzedawcy nie peszy: -Ale kiedyś pewnie będziesz miał…

Kątem oka zauważam, że miejscowe kobiety zakryte w całości czarnymi czadorami i kwefami przez szparę na oczy przypatrują mi się ciekawie, ale nie zagadują. Za to panowie nie mają oporów. –Sura! Sura! – krzyczą (po arabsku: „zdjęcie”), ustawiając się w efektowne pozy, które zaraz potem chcą zobaczyć na wyświetlaczu aparatu. Oni również noszą tradycyjne stroje – albo długie, białe galabije, albo zawinięty na wzór spódnicy pas materiału zwany fota lub ma’awiz, i do tego marynarkę. Uzupełnieniem stroju jest szeroki pas i włożony za niego nóż w zakrzywionej pochwie, czyli słynna dżambija. Dżambija to jeden z trzech głównych atrybutów dorosłego Jemeńczyka. Pozostałe to telefon komórkowy i kałasznikow, ewentualnie inna broń palna. Strzelać panowie lubią, zaś okazja zawsze się znajdzie. Choćby… wesele! Na wiwat!




Co Jemeńczyk ma w policzku?

jem-tarasy.jpgKolejne kilka dni spędzamy w górach rozciągających się między Saną a wybrzeżem Morza Czerwonego. Samochodem wjeżdżamy niemal pod szczyt najwyższego nie tylko w Jemenie, ale na całym Półwyspie Arabskiego szczytu Jabal an-Nabi Shu`aylb (3760 m n.p.m.), co oznacza Górę Proroka Shu`ayb`a, którego grób się tam znajduje. Niesamowicie wyglądają stoki gór, od pokoleń zamieniane w tarasy z niewielkimi poletkami. Tylko 3 procent powierzchni Jemenu nadaje się pod uprawy, a z tych 3 procent 1 to właśnie tarasy. Co na nich rośnie? Sorgo, ziemniaki, czasem kawa, ale przede wszystkim qat (po polsku: czuwaliczka jadalna). Zawierające śladowe ilości amfetaminy liście tej rośliny to dla większości Jemeńczyków „świętość”, od której są uzależnieni. Liście kupuje się każdego dnia świeże, po czym wczesnym popołudniem zaczyna się wielkie żucie (jak najbardziej legalne). W tym też momencie praca przestaje być ważna, ogólnonarodowym zajęciem staje się upychanie w policzkach przerzutej zielonej miazgi. Z czasem policzek wygląda jakby włożono w niego piłeczkę ping-pongową, a u niektórych wręcz tenisową, twarz przybiera szczęśliwy wyraz. Według Jemeńczyków qat nie jest narkotykiem. –Ma on wiele korzystnych właściwości: rozjaśnia umysł, dodaje energii, pomaga przetrwać bez jedzenia, picia, a nawet bez stosunków seksualnych – twierdzą Jemeńczycy i mimo, że narzekają na biedę, wydają na gałązki nawet 1/3 swoich dochodów. Ile kosztuje porcja na jedno jemen-w goscinie.jpgpopołudnie zależy od jakości listków – rozrzut może być od 3 do nawet 30 dolarów.

W jednym z domów zapraszają nas na „qat-party”, bo qat najlepiej się żuje w towarzystwie. W reprezentacyjnym, gościnnym pokoju zwanym mafradż nie ma mebli – na wyłożonej dywanami podłodze (trzeba zdjąć buty), siada się na wygodnych poduchach. Dostajemy po kilka gałązek, z których odrywamy najlepsze listki, te gorsze rzucając na podłogę. Mnie akurat qat nie smakuje – gorzkawy smak liści i cierpnący język sprawiają, że mimowolnie krzywię się, co wśród miejscowych wzbudza dużą wesołość. Pytają o Polskę, cieszą się, że Jemen nam się podoba. Mówimy to jak najbardziej szczerze, bo górskie wioski są szczególnie urokliwe, a tutejsze domy („wieżowce” podobne do tych w Sanie) wyglądają niczym przyklejone do stromych zboczy. Moim ulubionym staje się miasteczko Thula, gdzie szerokie zaledwie na dwa kroki uliczki kryją szczególnie wiele fotogenicznych zaułków, z kolei kryte kopułami groby zasłużonych imamów nadają miejscowości nobliwy charakter. Stamtąd drogą budowaną przez, a jakże, Chińczyków (!), wyjeżdżamy w kierunku Hajjah, gdzie największą atrakcją jest górująca nad miastem twierdza z ciągiem wydrążonych pod nią tajemniczych korytarzy.



Związki z algebrą

jem-z karabinem.jpgJemen to typowo „policyjne” państwo. Posterunki są dosłownie co chwila, ale ponieważ mamy wszelkie konieczne zezwolenia, pokonujemy je dość sprawnie. W Hajjah po raz pierwszy dostajemy ochronę – nasze dwa terenowe landrovery prowadzi radiowóz na sygnale, a do każdego z samochodów dosiada się żołnierz z karabinem. Wyglądamy niczym kolumna VIPów co sprawia, że w wiosce którą postanawiamy spontanicznie odwiedzić (miejsce zupełnie nieturystyczne) zbiegają się nas zobaczyć wszyscy chyba mieszkańcy. Wioska jest ciekawa, bo tak jak cała tutejsza okolica (jesteśmy na równinach koło miasteczka Al-Qanawis) nie ma wcale arabskiego charakteru, raczej afrykański. Założyli ją przed wiekami przybysze z Etiopii, co zresztą do tej pory zdradza ciemna skóra i fizjonomia tutejszych ludzi. Kryte palmowymi liśćmi chatki wyglądają prymitywnie, mimo to prawie przy każdej widać antenę satelitarną.

W Al-Hudaydah, drugim po Sanie największym mieście Jemenu, a zarazem najważniejszym porcie na wybrzeżu Morza Czerwonego, zatrzymujemy się specjalnie po to, by zobaczyć poranny targ rybny. Świeży towar dostarczają kolorowe łodzie, na nabrzeżu ruch jak w ulu. Na sprzedaż w formie licytacji idą groźnie wyglądające rekiny, ryby-młoty (w sumie też rekiny), wielkie tuńczyki, kosze krabów…

jem- bazar zwierzecy.jpgJeszcze większe zamieszanie jest na targu zwierząt koło Bayt al-Faqih. Na ogromnym placu spowitym chmurą kurzu można kupić wielbłąda (ceny do 2 tys. dolarów), krowę z charakterystycznym garbem (tworzy go zmagazynowany tłuszcz), barany, kozy…
Chwilę spokoju od zgiełku mamy w Zabid, miasteczku z wyjątkowo ciekawą starówką przy której renowacji udzielają się archeolodzy z Niemiec i Kanady. Przewodnik prowadzi nas do domu, w którym w 1972 roku mieszkał Paolo Pasolini. Słynny włoski reżyser kręcił w Zabid sceny do swojego filmu „Kwiat tysiąca i jednej nocy”. Film nie za bardzo spodobał się Jemeńczykom – za dużo było w nim erotycznych scen, nie pasujących do tego kraju. –Ale jest jeden plus: teraz mamy tu „pielgrzymki” Włochów szukających śladów swojego słynnego rodaka – cieszą się liczący na turystów lokalesi.

”Dom Pasoliniego” jest o tyle ciekawy, że pokazuje typowy tutejszy wystrój. Inne zabytki też jednak chcemy zobaczyć. Jednym z nich jest meczet tylko dla kobiet, na którego dziedziniec możemy wejść (nie ma akurat modlitw). W Zabid są obecnie cztery kobiece meczety, a dla panów aż 30. A pomyśleć, że w IX wieku w Zabid było 280 świątyń! W jednej ze szkół, działających przy meczecie w 819 roku wykłady prowadził uczony, który odkrył system matematyczny nazwany al-jabar. –To od niego wywodzi się dzisiejsza algebra - słyszę.



Dwa  w jednym

jem- w  jibli.jpgZ przystankiem w Ta`izz, gdzie warto zobaczyć odrestaurowaną ostatnio cytadelę, jedziemy do Jiblah. To z kolei miasto, w którym znajduje się grobowiec ważnej w historii Jemenu, wciąż dobrze wspominanej, królowej Arwy. Panująca w XI wieku władczyni była kobietą nie tylko piękną, ale też mądrą, dowcipną, świetnie wyedukowaną i doskonale radzącą sobie z polityką (w przeciwieństwie do jej męża, który pierwotnie miał sprawować władzę). Arwa dbała również o równouprawnienie kobiet – za jej czasów liczba meczetów dla kobiet, jak i dla mężczyzn, przynajmniej w Jiblah, musiała być taka sama. Niestety, pałac królowej (było w nim 365 pokoi – po jednym na każdy dzień roku) jest obecnie w ruinie, ale brukowane uliczki starówki przy których każdy dom to zabytek, jak najbardziej warte są jem-granica.jpgpoświęcenia im kilku godzin zwiedzania. 

Kolejny cel to już Aden. Po drodze mijamy miejsce, gdzie była granica między Jemenem Północnym i Południowym. Północny uzyskał niepodległość już w 1918 roku, uwalniając się od władzy upadłego wówczas Imperium Osmańskiego (dzisiejsza Turcja), jednak dopiero  w 1962 roku jego obszar został proklamowany Jemeńską Republiką Arabską, mającą stolicę w Sanie. Jemen Południowy (bardziej odpowiednie byłoby określenie „zachodni”), czyli obszar dopiero w 1967 roku uniezależniony od Brytyjczyków, proklamował się państwem nazwanym ostatecznie Ludowo-Demokratyczną Republiką Jemenu (pod wpływami Związku Radzieckiego). W roku 1990 doszło do połączenia obu Jemenów, co rzecz jasna nie wszystkim się spodobało. Inna sprawa, że rządzący od ponad 20 lat, to jest od początku powstania zjednoczonego państwa, prezydent Ali Abd Allah Salih, trzyma kraj twardą, dość konsekwentną ręką. Portrety prezydenta (elegancki mężczyzna w garniturze) wiszą w urzędach, hotelach, na plakatach i ulicznych billboardach, co jednak nie świadczy wcale o miłości całego narodu do swojego przywódcy - opozycja cały czas jest aktywna.

jemen-adenport.jpgAle oto i Aden, największy jemeński port znajdujący się nad będącą częścią Morza Arabskiego Zatoką Adeńską, mający w kraju specjalny status. Według legendy jego założycielami byli biblijni bracia, Kain i Abel, przy czym grób Abla znajduje się jakoby na jednym z okolicznych wzgórz. Zdecydowanie jest to najbardziej „europejskie” z jemeńskich miast i nawet piwo z alkoholem można w nim kupić (gdzie indziej na ogół nie).

To co turystów najbardziej interesuje w Adenie to starożytne zbiorniki na wodę. Historycy spierają się, kiedy powstały, większość jednak skłania się, że już w I wieku n.e. Początkowo było ich 52, teraz pozostało 13. Oczywiście oprócz pustych cystern ogólną przejażdżkę po mieście też warto zaliczyć. Przez 123 lata, aż do roku 1962, Aden znajdował się pod kontrolą Brytyjczyków, czego pamiątki widać nawet i teraz. –Mamy tu ogrody Królowej Wiktorii z jej posągiem, stojąca w centrum wieża zegarowa to tak zwany Mały Ben (w nawiązaniu do londyńskiego Big Bena), jest cmentarz brytyjski i kościół anglikański – opowiada nam Ali. Swoją drogą są też trzy kościoły katolickie. –Ilu mam wiernych? Dokładnie nie wiem, ale będzie  z trzydziestka… - mówi proboszcz, ksiądz z Indii.



Pustynny Manhattan

jemen-mukalla.jpgPomiędzy Adenem a położoną również nad morzem, 650 km dalej na wschód Mukallą, przelatujemy samolotem. Podróż samochodem nie jest bezpieczna, ze względu na ryzyko porwań. Od Mukalli znowu wjeżdżamy w głąb lądu – wspinając się krętą drogą na wysokogórski płaskowyż, zmierzamy w kierunku Wadi Hadramawt. Poza Saną to najważniejsze dla turystów miejsce. Niestety, po zamachach w których zginęli turyści (ostatni w 2009 roku), wiele osób rezygnuje z tego punktu programu, a grupy które jednak się odważą, mają przydzieloną obowiązkową eskortę wojskową. Z drugiej jednak strony… -W Europie myślicie o nas: terroryści. Zapominacie, że większość muzułmanów jest terroryzmowi przeciwna – tłumaczą miejscowi. -Islam to pokojowa religia, niestety wypaczona przez małą, ale silną grupę „oszołomów”, którzy pod przykrywką religii realizują swoje polityczne interesy… – dodają. Jakby dla potwierdzenia swoich poglądów, nie akceptujących niektórych liderów, pokazują samotną skałę. –Jedno z miasteczek Wadi Doan.Nazywamy ją „fiutem bin Ladena” – śmieją się.

Najpiękniejszy odcinek naszej całodniowej podróży stanowi zielona, bo pełna daktylowych palm dolina zwana Wadi Do`an. Na kartach pamięci w aparatach zaczyna brakować miejsca, a tymczasem ciągle jest coś ciekawego – a to wybudowane na skałach miasteczko wypełnione domami pomalowanymi na pastelowe barwy, a to Beduinki w długich, słomianych kapeluszach, takimi jak u czarownic. Mamy też okazję zobaczyć, jak rosną drzewa kadzidlane i w jakich dziwnych ulach hoduje się tutejsze pszczoły, dające wyjątkowo ceniony miód (nawet 150 dolarów za kilogram!). 

jemen-manhattan.jpg

Wadi Hadramawt ma zupełnie inny charakter. Główny powód, aby ją zobaczyć, to trzy pustynne miasta. Zaczynamy od Say`un z wielkim, XIX-wiecznym pałacem, po części zamienionym na muzeum, potem wyskakujemy do Tarim, którego chlubą jest meczet Al-Mihdar z 54-metrowym minaretem. Tutejsi mieszkańcy są bardzo religijni i konserwatywni w swoich zwyczajach – kobiety nawet ręce zakrywają, a są i takie, które na świat patrzą jedynie jednym okiem, drugie zasłaniając. W trzecim mieście, słynnym Shibam (trzeba uważać - w Jemenie są cztery miasta o tej nazwie!), miejscowi są do turystów bardziej przyzwyczajeni, ale i tak mamy problem aby tam wjechać. Lakoniczna informacja otrzymana od lokalnej bezpieki, mówi tylko, że coś się tam stało. Zdenerwowani w pierwszej chwili myślimy o kolejnym zamachu. Potem okazuje się, że powodem jest pełna emocji „wojna” dwóch rodzinnych klanów, a skoro każdy ma strzelbę, to efekt wiadomy. Dopiero kiedy wszyscy winowajcy lądują na posterunku, jedyna brama prowadząca do miasta zostaje dla nas otwarta.


To że nazywa się Shibam „Pustynnym Manhattanem”, albo „Jemeńskim Chicago” jest jak najbardziej uzasadnione - na stosunkowo niewielkiej, otoczonej murami przestrzeni, wyrasta z płaskiej pustyni około 500 wielopiętrowych „wieżowców”, przy czym wiele z nich liczy sobie 500 lat! Mnie podczas spaceru w ciasnych uliczkach (tutaj też samochody nie mają możliwości wjazdu) fascynują… drzwi! Stare, drewniane, a jeśli z metalu to malowane na żywe kolory, z  osobliwym systemem zamków i kołatkami zamiast dzwonków. Warto również na Shibam popatrzeć z dalszej perspektywy. Najlepiej się do tego nadaje jedno ze wzgórz, gdzie zwyczajowo jeździ się na zachód słońca.



Lot nad królestwem Saby

jem-oczy.jpgZ Wadi Hadramawt do Sany znowu lecimy. Pustynny obszar dzielący te miejsca jest dla ruchu turystycznego zamknięty, słynąc jako wyjątkowo niebezpieczny teren działania zarówno Al-Kaidy, jak i rebeliantów z  ruchów separatystycznych. Szkoda, bo właśnie tam znajduje się Marib, miasto które w starożytności było stolicą królestwa Saby, rządzonym w X wieku p.n.e. przez słynną królową nazywaną w Polsce niewłaściwie „królową Sabą” (powinno się mówić: „królową Saby”). To o jej wizytach u króla Salomona w Jerozolimie wspomina Stary Testament. Na szczęście pilot samolotu jest na tyle miły, że ponad Marib obniża pułap lotu, abyśmy mogli zobaczyć pozostałości słynnej, potężnej tamy, wybudowanej prawie 3 tys. lat temu (choć w VII wieku n.e. przerwanej), uwiecznionej nawet w jemeńskim godle. Dużą część znalezisk archeologów pracujących w Marib, można jemen-panorama miasta.jpgzobaczyć w Muzeum Narodowym w Sanie.

A Sana? Znowu wita nas chłodem, tyle że po pustynnych upałach witamy go jak wybawienie. Ostatnie popołudnie przed powrotem do Europy spędzamy na murach miejskich (za drobną opłatą można na nie wejść przez galerię koło głównej bramy). Razem z naszym przewodnikiem siedzimy na nagrzanych kamieniach i zajadamy kupione na targu daktyle (-Afrodyzjak! – ostrzega Ali). Patrzę na wielowiekowe budynki, które na przestrzeni stuleci były świadkami tylu różnych wydarzeń. Kiedyś mówiło się o Jemenie Arabia Felix, co znaczyło po łacinie Arabia Szczęśliwa. Czy w najbliższym czasie sytuacja polityczna w Jemenie ustabilizuje się, a poziom życia podniesie się, przez co określenie to znowu stanie się prawdziwe? Na razie nic na to nie wskazuje. Może dlatego Jemeńczycy póki co zaspokajają się namiastką „szczęścia”, jakie daje im żucie qatu? A co do mnie, to po dwutygodniowym pobycie w Jemenie śmiało mogę przyznać, że i ja dołączyłam do grona miłośników tego kraju.




CZWÓRKA Z LISTY UNESCO

Jak na razie Jemen może się poszczycić czterema miejscami wpisanymi na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Są to:
- starówka Sany
- otoczone murami stare Shibam w Wadi Hadramawt
- historyczna część miasta Zabid (na liście miejsc zagrożonych)
- archipelag Sokotra

Być może wkrótce do wymienionej czwórki dołączą nowe miejsca, bowiem w kolejce „oczekujących” (umieszczonych już przez UNESCO na tzw. „wstępnej” liście) jest aż 10 następnych kandydatur. Z wymienionych w tekście: Góry Haraz, historyczna część miasta Thula, Jiblah i okolice oraz ruiny starożytnego Marib.

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!