AZJA
U potomków krokodyli
Jest jednym z najmłodszych, a zarazem najbiedniejszych państw świata. Jego obywatele (przynajmniej ci najstarsi) wierzą, że ich przodkiem był... krokodyl
Nie łatwo mi było znaleźć informacje na temat podróżowania po Timorze Wschodnim. Ba, miałam wrażenie, że mało kto wie, że takie państwo istnieje. Jeśli ktoś już tam wpada, to zazwyczaj na zasadzie "zaliczenia" - krótki pobyt w stolicy, i tyle. To błąd, bo Dili, czyli stolica, do najładniejszych w świecie nie należy. Urok Timoru to przede wszystkim prowincja: krajobrazy, przyroda, miejscowi ludzie i... brak turystów
Bimber palmowy dla malae
Chyba każdy kto przyjeżdża na Timor Wschodni wpada w pułapkę oceny odległości. Ja też popełniam ten błąd. -Skoro powierzchnia tego kraju zajmuje raptem 15 tys. km kw. (mniej niż połowa województwa mazowieckiego), na objechanie go kilka dni spokojnie wystarczy - zakładam. Gdzie tam! Na wybrzeżu, zwłaszcza na wschód od Dili, drogi są względnie dobre (przynajmniej jest asfalt), ale przejazd przez interior (góry sięgające 2600 m n.p.m.), stanowi prawdziwe wyzwanie. Tamtejsze trasy są wąskie, kręte, o bardzo kiepskiej nawierzchni, przy deszczach niszczone przez osuwiska. Wypadki typu spadające w przepaść samochody, są niestety na porządku dziennym. Zresztą trudno się dziwić, obserwując fantazję i brawurę kierowców przekonanych, że naciśnięcie klaksonu przed zakrętem zupełnie wystarcza, ale nogi z gazu bynajmniej zdejmować nie trzeba.
Niestety, po tym jak w ciągu 7 godzin podróży robię zaledwie 70 km, muszę zweryfikować swoje plany. Życzliwi lokalsi pocieszają mnie, że drogi są tak rozmyte, że pewnych odcinków i tak bym nie przejechała.
Planując trasę oczywiście uwzględniam, że na Timorze nie ma żadnych parków atrakcji czy imponujących zabytków. Mimo to, czytając w przewodniku o kolonialnej architekturze miasta Baucau (120 km od Dili) nastawiam się na klimatyczną, odrestaurowaną starówkę, a tymczasem po przyjeździe na miejscu zastaję dosłownie kilka, zgadza się - kolonialnych, ale mocno podniszczonych i przeważnie pustych budynków (pozytywny wyjątek stanowi ładna pousada, czyli dawna portugalska rezydencja wykorzystywana jako elegancki hotel). Tylko że tego typu "zawód" bynajmniej nie znaczy, że nie warto Timoru odwiedzić. Warto! Przekonują mnie o tym kontakty z lokalsami. Nie ważne, że mało kto z nich zna angielski, zaś dla mnie czarną magią jest lokalny język tetum (portugalskiego, który pozostał w użyciu jako spuścizna kolonialna też nie znam). Na szczęście Timorczycy są bardzo komunikatywni nawet i bez języka. Jazda z nimi na pace ciężarówki (typowy w górach środek transportu) to przygoda sama w sobie. To nic że na zamontowanych ławeczkach brakuje miejsc, że ileś osób jedzie na stojąco, między nogami mając worki, pudła, kozy czy kurczaki (oczywiście żywe) - i tak kierowca nie odmówi sobie zabrania po drodze kolejnych pasażerów, którzy o dziwo jakoś się jeszcze mieszczą. Rzecz jasna na pace kwitnie życie towarzyskie. Jako malae (tak się mówi o cudzoziemcach) zostaję obdarowana świeżą papają, innym razem pojawia się arak - domowej roboty bimber palmowy.
Dużo też jeżdżę autostopem. Timorczycy chętnie pomagają, a ja przy okazji poznaję ludzi z najróżniejszych warstw społecznych. Jadę przed siebie, a jeśli widzę coś ciekawego, wysiadam. Na przykład na polach ryżowych oranych z pomocą bawołów, przy lokalnych bazarach, czy cmentarzach, które na Timorze są wyjątkowo barwne, bo groby maluje się na intensywne barwy. Czasem, na wioskach, grobowce spotyka się także w bezpośrednim sąsiedztwie domów - nikomu nie przeszkadza że wylegają się na nich psy, a dzieciaki siadają sobie na krzyżach.
Co ma Starbucks do Timoru?
To, że nieprzygotowany na przyjmowanie turystów Timor Wschodni nie ma jeszcze dobrej bazy noclegowej, specjalnie mi nie przeszkadza - zabrany namiot daje mi niezależność. Z moich biwaków najmilej wspominam ten w okolicach Maubisse, gdzie na szczycie jednego ze wzgórz dostrzegam strzechy tradycyjnych okrągłych chat i tam właśnie idę. Rodzina z którą się zaprzyjaźniam to rodzice z gromadką dzieci (statystyki tego kraju mówią o przeciętnej 6 urodzeń na kobietę). W ich skromnej chacie nie ma bieżącej wody (noszą ją w kanistrach z miejsca odległego o mniej więcej kilometr), gotują na palenisku, napięcie prądu jest takie, że starcza na dwie słabiutkie żarówki, telewizji i innych urządzeń elektrycznych – brak. Głowa rodziny pracuje w szkole jako nauczyciel wf-u, przy czym do pracy ma 12 km, które pokonuje na piechotę! Pani domu zajmuje się dzieciarnią i obrabia przydomowe poletka (głównie z fasolą). O dziwo, nie narzekają na swój los, wręcz przeciwnie. Są szczęśliwi bo mieszkają w ładnym miejscu, z widokiem na całą okolicę, nic więcej od życia nie oczekują, cieszą się tym, co mają. Podobnie dzieciaki – nie mają kupnych zabawek, ale nie szkodzi. Bawią się tym co znajdą – kamieniami, patykami, chłopcy porobili sobie proce.
Namawiają mnie na nocleg w chacie, ale wybieram jednak namiot (wiem, że w izbie z tyloma osobami, na wyspanie się szans nie mam). Z zaproszenia na kolację jednak korzystam. Nie ważne, że jedyne co mogą mi zaoferować to ryż z jakimiś liśćmi z przydomowego poletka - liczą się chęci. Jest też i kawa - dla Timorczyków wręcz narodowy napój i główny produkt eksportowy, przy czym do głównych odbiorców zalicza się Starbucks. Na próżno jednak szukać klasycznych plantacji kawy, z równo posadzonymi krzewami - na Timorze kawa rośnie w górach (mniej więcej na wysokości 1000 m n.p.m., bo tam chłodniej) w formie "dzikiego" lasu utworzonego z kilkumetrowych drzewek, a jej ziarna zbierane są ręcznie. W miejscowym wydaniu podaje się ją zwykle już posłodzoną, często z dodatkiem skondensowanego mleka.
Dwa wieczorne kubki kawy o dziwo nie przeszkadzają mi w zaśnięciu. Kiedy o 6-tej rano kolejnego dnia obudzona przez piejące koguty wygrzebuję się z namiotu, cała rodzina przychodzi pomóc go zwinąć a następnie zaprosić - tym razem na śniadanie. Delektując się świeżo upieczonymi bułkami, no i rzecz jasna - kawą, mogę już na spokojnie przyjrzeć się, jak urządzona jest chata (wieczorem było zbyt ciemno). W rogu izby stoi kapliczka z figurką matki Boskiej, ściany obwieszone są fotosami z piłkarzami (piłka nożna to główny sport Timorczyków) i różnymi celebrytkami. Oprócz tego jest też flaga socjaldemokratycznej partii Fretilin, która swego czasu prowadziła partyzancką walkę z armią indonezyjską.
Żal mi się rozstawać z gościnną rodziną. Dzieciaki odprowadzają mnie aż do asfaltówki - spory kawałek, ale zabierają baniaki, więc w drodze powrotnej przyniosą wody. Przy pożegnaniu chcą pocałować mnie... w rękę. Obiecuję, że do nich napiszę, choć nie możemy się dogadać, na jaki adres. Chata w górach adresu nie ma...
Pradziadka nie zabijaj!
Z wyborem miejsc na biwaki muszę jednak uważać. Przekonuję się o tym, kiedy jadąc wzdłuż wybrzeża wymyślam sobie, że przenocuję na plaży. Jakoś nie przychodzi mi do głowy, że na plaży są też... krokodyle. Miejscowi, którzy mi o nich opowiadają nie kryją, że mają z gadami spory problem. Niestety, namnożyło się ich tyle, że zaczęły stanowić poważne zagrożenie dla ludzi (dotyczy głównie rybaków, choć w czasie mojego pobytu na Timorze głośna była sprawa pożarcia przez krokodyla nastoletniego chłopca). Z występujących na wyspie dwóch gatunków tych zwierząt niebezpieczne są słonowodne, żyjące przy ujściach rzek, ale bywa że wypływające też w morze. Ich wielkość nierzadko przekracza 7 metrów, a waga dochodzi do 1200 kg! Gatunek słodkowodny (w głębi lądu) jest mniejszy i zwykle ludzi nie atakuje. Co zrobić z groźnymi krokodylami - wciąż nie ma pomysłu. Po pierwsze: są to zwierzęta chronione, przez co zabijać ich nie można, po drugie: Timorczycy wierzą, że krokodyl to ich przodek, a zabijać pra-pra-pradziadka nie wypada. Krokodyle szanuje się do tego stopnia, że porównuje się do nich nawet kształt kraju. Żeby znaleźć salomonowe rozwiązanie, zaczęto tworzyć specjalne oddziały złożone z żołnierzy, policjantów i ochotników, których zadaniem, oczywiście po przeszkoleniu, jest zastawianie pułapek i jak się głosi w mediach "bezpieczne zajęcie się schwytanym zwierzęciem". Co znaczy owe "zajęcie"- tego już nikt nie tłumaczy.
W temat krokodyli, a także różnych lokalnych wierzeń wprowadza mnie ksiądz. Poznaję go przypadkiem, bo zabiera mnie "na stopa". Akurat wyjeżdżam z miasteczka Laleia, gdzie zatrzymałam się, aby zobaczyć najładniejszy ponoć na całej wyspie kościół (wybudowany w 1933 roku przez Portugalczyków). Padre (ów ksiądz) swoją drogą też okazuje się Portugalczykiem, ale w tematy Timoru wsiąkł już bez reszty. Wyjaśnia, że krzyżyk czy różaniec na szyi miejscowego, ni musi wcale oznaczać pobożności - to częsty sposób na odganianie złych duchów. Podobne znaczenie ma trąbienie na drogach - owszem, jako sygnał komunikacji między kierowcami jest to przyjęte, ale użycie klaksonu stosuje się również w miejscach wypadków, właśnie do wystraszania złych mocy. To że w niedzielę idzie się do kościoła, to normalne, ale równie normalne jest zaraz po mszy złożenie ofiary przy świętym kamieniu lub starym drzewie.
Mimo to kościół w życiu Timorczyków jest ważny, bo aż 97 procent społeczeństwa to katolicy. Kiedy mówię że jestem z Polski, większość miejscowych od razu kojarzy: -Aaa, z kraju Jana Pawła II! Do tej pory wspomina się mszę odprawioną przez Ojca Świętego w 1989 roku. W parku, gdzie się odbywała (obrzeża Dili) w 2008 roku odsłonięto pomnik "naszego" papieża, który wśród Timorczyków zaplusował szczególnie zapewnieniem, że "rozumie ich sytuację" (były to czasy okupacji indonezyjskiej).
Australia - 450 km do marzeń
Oficjalna nazwa kraju: Timor Leste - to trochę "masło maślane" (dosłownie: Wschodni Wschód). W każdym razie dobitnie podkreśla, że chodzi o wschodnią część wyspy, bo jej druga (zachodnia) część należy do Indonezji. "Timor" w językach indonezyjskim i malajskim znaczy "wschód", a Leste to to samo, ale po portugalsku. Tak naprawdę jeśli chcemy zrobić Timorczykom przyjemność, lepiej nazywać ich kraj w ich języku, tetum, a mianowicie: Timor Loro Sae, co w tłumaczeniu znaczy: "Timor - gdzie wstaje słońce".
W sumie kraj ma dopiero 13 lat, ale trzeba przyznać, że długo na swoją niepodległość Timorczycy czekali. Najpierw, przez 460 lat (od 1515 roku), wschodnia część wyspy stanowiła kolonię portugalską (w zachodniej części urzędowali Holendrzy; teraz granica wpływów europejskich mocarstw kolonialnych stanowi granicę między Timorem i Indonezją). Koniec kolonializmu nie był jednak dla Timorczyków powodem do radości - kiedy w 1975 roku Portugalczycy wycofali się, pojawiły się wojska indonezyjskie, bo rząd z Dżakarty zapragnął mieć w swoich granicach całą, niepodzieloną wyspę. Okupacja indonezyjska trwała 24 lata - tylko podczas jej pierwszych czterech lat represje były tak duże, że Timor stracił 23% swojej populacji. Kiedy w 1999 roku doprowadzono do referendum, za niepodległością głosowało 78,5% Timorczyków. Niestety, wielu z nich swój głos przypłaciło życiem - indonezyjskie wojska brutalnie "rewanżowały się" za brak poparcia. Pogromy ograniczyło dopiero wysłanie na wyspę misji pokojowej ONZ. Wreszcie 20 maja 2002 roku świat obiegła wieść o proklamowaniu Wschodniego Timoru - było to pierwsze suwerenne państwo powstałe w XXI wieku.A jak wygląda obecna sytuacja? No cóż, nie jest to kraj stabilny - ani politycznie (w 2008 r. miał miejsce nieudany zamach stanu), ani gospodarczo. Pewne nadzieje daje mu wydobycie ropy naftowej odkrytej w podmorskich złożach, ale ze względu na korupcję i ogólny chaos mieszkańcy nie liczą, że szybko odczują skutki bogacenia się kraju. Według rankingu Banku Światowego jest to kraj o najniższej w świecie wypłacalności, analfabetyzm wynosi 58%, z tysiąca noworodków 27 umiera, opieka medyczna jest koszmarna (jeśli coś stanie się turystom, zwykle ewakuuje się ich za granicę). Statystyki mówią też, że połowa mieszkańców żyje w skrajnym ubóstwie i że biorąc pod uwagę całą Azję, to właśnie Timor ma najgorszy "wskaźnik głodu" (tzw. Global Hunger Index). Z drugiej strony kiedy z poznanym pracownikiem jednej z organizacji humanitarnych dyskutuję, że jakoś nie zauważam, by było tu gorzej niż w wielu innych krajach Azji, chłopak tłumaczy: -Umierających z głodu faktycznie nie ma, bo każdy coś tam sobie uprawia, ale trzeba wziąć pod uwagę, że nie jest to pełnowartościowe jedzenie.
Miejscowi nie kryją: -Kto nie ma swojego biznesu, kombinuje z wyjazdem do pracy za granicę. Jak się okazuje, marzeniem młodych ludzi jest Australia (od Timoru dzieli ją raptem 450 km), ale większość ląduje w Indonezji, bo angielskiego nie zna, a indonezyjski raczej tak. -Przecież Indonezja to wasz wróg, znienawidzony przez lata okupant? - nie kryję zdziwienia. Odpowiedź jest szczera i w sumie pesymistyczna: -Młodzi tamtych czasów nie pamiętają. Chcą mieć normalną pracę, żyć tak jak to widzą na amerykańskich filmach, ale za 150-200 dolarów miesięcznie, które tutaj zarabiają, nigdy im się to nie uda...
Od psa do tais
Bieda nie przeszkadza w tym, żeby niemal każdy mieszkaniec miasta miał jednak telefon komórkowy (gadają jak najęci) i uprzyjemniał sobie życie używkami. Pod względem uzależnienia od papierosów Timorczycy są jedną z najbardziej wybijających się w świecie nacji - zaciągają się publicznie nawet nastolatki. Druga słabość (także kobiet) to betel - wkładane w liść pieprzu żuwnego nasionko palmy areki. Gorzkie jak diabli, powoduje cierpnięcie ust, barwi zęby na czarno, a ślinę na czerwono (ślinę trzeba wypluwać, stąd liczne brunatne plamy na chodnikach).
Co do lokalnych specjałów to w jednej z knajpek w centrum Dili pytam o "RV". Właściciel a zarazem kelner w jednej osobie patrzy na mnie badawczo, bo to tutaj raczej temat tabu, którym Timorczycy wolą się nie afiszować. Chodzi o dania z psów. Szczerze mówiąc wcale nie chcę psa zamawiać (wybieram sok z awokado), sprawdzam tylko czy zdobyte w czasie jazdy autostopem informacje rzeczywiście są prawdziwe. - Ja jestem muzułmaninem, więc psów nie serwuję. Ale u innych - zdarza się, choć w oficjalne menu nikt tego nie wpisuje...- mówi ściszonym tonem.
Oczywiście na zwiedzanie stolicy też znajduję czas. Z liczącej 1,1 mln populacji kraju 250 tys. osób mieszka właśnie w Dili. Początkowo trudno mi się połapać w chaotycznej, zupełnie nie opisanej gmatwaninie ulic, ale zgubić się w sumie trudno, jako że miasto zamyka z jednej strony morze, z drugiej wzgórza.
Jak to w pobliżu równika, miasto budzi się wcześnie, tak więc jest dopiero siódma rano, a ja już jestem przy Waterfroncie, nabrzeżu z plażą, przy której kotwiczą łodzie rybackie wracające z nocnych połowów. W rozładunku robionym ręcznie, wiadrami, uczestniczą całe rodziny, a dużą część ryb sprzedaje się od razu na miejscu. Po sąsiedzku mam najładniejszy w Dili budynek - Palacio do Governo w którym urzęduje timorski parlament. Kiedy słońce jest już wysoko i robi się gorąco, idę do Muzeum Ruchu Oporu, bez dwóch zdań najlepiej urządzonego muzeum tego kraju, najciekawszego, z opisami także po angielsku, a przy okazji - z klimatyzacją (działającą, bo to że klima jest, niekoniecznie znaczy że jest sprawna). Zahaczam też o katedrę, która chlubi się tym, że jest największą świątynią katolicką w południowo-wschodniej Azji.
Intensywny dzień kończę zachodem słońca na cyplu Fatucama, kilka kilometrów za miastem. Na wzgórzu stanowiącym dobry punkt widokowy wznosi się tam 27-metrowej wysokości figura Chrystusa - poniekąd symbol stolicy. Tak naprawdę był to prezent dla Timorczyków od Indonezyjczyków (posąg pojawił się w 1996 roku), ale jakoś nikomu to nie przeszkadza.
Kiedy nadchodzi dzień wylotu łapię się, że nie kupiłam żadnych pamiątek. Swoją drogą nie za bardzo je gdzieś widziałam - skoro nie ma turystów, to niby dla kogo te pamiątki robić? Dopiero na lotnisku dostrzegam całkiem ładne tais, czyli tradycyjne timorskie tkaniny, które podobnie do szkockich tartanów, tutaj również, w zależności od wzorów i barw, mogą symbolizować konkretny klan rodzinny. Oczywiście o ile są prawdziwe, tkane ręcznie i barwione przy użyciu naturalnych barwników, bo te z lotniska to już cepelia, produkcja fabryczna. Ostatecznie tais odpuszczam - wyjeżdżam z koszulką. Nie byle jaką - z rysunkiem krokodyla i napisem: Croco-Dili!
ENCYKLOPEDYCZNIE:
Powierzchnia: 15 tys. km kw.
Ludność: 1,2 mln
Język: tetum i portugalski (obydwa oficjalne) plus ponad 30 języków lokalnych
Waluta: dolary amerykańskie
INFORMACJE PRAKTYCZNE: (dane z XII.2014 r.)
KIEDY JECHAĆ:
najlepszą porą jest okres od maja do sierpnia, czyli pora sucha (nie dajmy się zmylić - padać może). Minusem jest sporo kurzu, zwłaszcza w Dili. Od września do listopada nadal jest sucho, a upały sprawiają, że trudno jest przy takich temperaturach podróżować. Pora deszczowa to czas od grudnia do kwietnia. Ulewne deszcze rozmywają drogi, za to urzeka bujna zieleń. Na wybrzeżu przez cały rok temperatury w ciągu dnia wynoszą 30-35 stopni, jednak w górach trzeba liczyć się z ich spadkiem do kilkunastu stopni.
DOLOT:
Na Timor Wschodni (jedyne lotnisko międzynarodowe jest w Dili) można dolecieć jedynie z Indonezji (z Denpasar), z Australii (połączenia do/z Darwin, droższe od tych z Indonezji) oraz z Singapuru. Ja leciałam z Denpasar na Bali za ok. 250 dol. w obie strony. Ciekawostką może być fakt, że bez żadnej informacji linia lotnicza przyśpieszyła lot o dwie godziny - polecieli ci, którzy przypadkowo byli na lotnisku z dużym wyprzedzeniem (kto przyszedł do odprawy o czasie, dostawał informację że lot odbędzie się 6 godzin później).
WIZA, OPŁATY:
dostaje się ją na miejscu, zaraz po przylocie i zapłaceniu 30 dolarów. Upoważnia do 30 dni pobytu (nie ma wiz na krócej). Przy wylocie pobierany jest podatek wylotowy w wysokości 10 dolarów. Uwaga! Nie ma możliwości otrzymania wizy na lądowym przejściu granicznym (z Indonezją).
PODRÓŻOWANIE NA MIEJSCU:
Po Dili, które jest bardzo rozległym miastem, turyści poruszają się zwykle taksówkami (tanie, ale lepiej ustalać cenę na początku), chociaż ja korzystałam z kursujących na określonych trasach miejskich mikrobusów (przejazd: 0,25 centów). Na dłuższych dystansach jeździ się busami zwanymi mikroletami lub ciężarówkami, siedząc na pace. W nielicznych wypożyczalniach aut (w Dili) płaci się ok. 85-120 dol. za dzień. Podróżowanie wzdłuż wybrzeża jest w miarę szybkie (125 km między Dili a Baucau autobus pokonuje się w 3 godziny), za to eksplorowanie interioru może okazać się bardzo czasochłonne lub wręcz nierealne.
NOCLEGI:
Baza noclegowa jest bardzo słaba, choć w Dili jest już trochę hoteli. Niestety wcale nie tanich. Na szczęście jest też jeden "Backpacker Hostel", dobrze położony, gdzie za łóżko w 12-osobowej sali płaci się 12 USD (w tej cenie jest też dostęp do kuchni, darmowa kawa/herbata i dostęp do bardzo wolnego internetu). W niektórych miasteczkach w których pojawiają się turyści, warto popytać o guest-houes`y - np. w Maubisse w sympatycznym pensjonacie ceny zaczynały sie już od 15 USD. Ja poza Dili korzystałam z namiotu - nie było problemów ze znalezieniem miejsca na jego rozbicie.
JEDZENIE:
Na lepsze restauracje możemy liczyć w zasadzie tylko w Dili i Baucau. Nie brak za to knajpek dla lokalesów, chociaż nie należą one do sterylnych :), a wybór dań jest mocno ograniczony. Plusem są ceny - w barach-spelunach przy bazarach, za sytą miskę rosołu z ryżem i kurczakiem płaciłam ok.1, 5 dol., za kawę 25-50 centów. Na supermarkety nie liczmy (choć w Dili dwa są) - podstawowe produkty (słodkie buły, bo normalnego chleba nie ma, herbatniki, owoce, wodę) kupimy w rodzinnie prowadzonych sklepikach lub od obnośnych sprzedawców.
WARTO WIEDZIEĆ:
* Zanim wpadnie nam do głowy pomysł przejechania całej wyspy - Timoru Wschodniego oraz należącego do Indonezji Timoru Zachodniego, upewnijmy się, jaka jest aktualna sytuacja dotycząca wizy. W czasie mojego pobytu na wyspie (grudzień 2014 r.) nie było to możliwe właśnie ze względów proceduralnych.
* Bardzo trudno jest zdobyć informacje na temat podróżowania po Wschodnim Timorze (nawet w internecie jest mało informacji na ten temat). Praktycznie jedynym sensownym przewodnikiem na temat tego kraju jest "Timor-Leste (East Timor") wydawnictwa Lonely Planet (nie ma polskiego tłumaczenia).
* Jeśli chodzi o zdrowie, nie ma wymogów dotyczących szczepień. Niestety jest to teren, gdzie występuje zagrożenie malarią i dengą, poza tym jest też dużo zachorowań na żółtaczkę i gruźlicę. Służba zdrowia jest w fatalnym stanie. Powinniśmy mieć ubezpieczenie, które w razie poważniejszych sytuacji pozwoli na naszą ewakuację z Timoru.