Image
Image
Image
Image

Wyspiarska Kiwilandia

nz-kiwi house.jpgNOWA ZELANDIA

-Jestem Kiwi! - tak na pytanie o pochodzenie odpowie każdy Nowozelandczyk. Zresztą w Nowej Zelandii wszystko jest spod znaku kiwi: ptak kiwi urósł do rangi narodowego symbolu uwiecznianego na znaczkach, monetach i pamiątkach, kiwi to wyhodowany tam owoc, w barze proponują "kiwiburgera", z radia rozlega się "kiwi-music", no i niech nas nie zdziwi, że nie możemy się dogadać - to przecież "kiwi-English".





Kiedy wreszcie, po wielu godzinach w powietrzu i na lotniskach przesiadkowych ląduję w Nowej Zelandii, jestem rozczarowana. Taki kawał od mojej rodzimej Polski (21 tys. km), 10 godzin różnicy czasowej, druga półkula, a tymczasem czuję się jak bym była gdzieś na angielskiej prowincji. Wrażenie potęguje lewostronny ruch oraz polecana na każdym kroku typowo angielska ryba z frytkami.

Szybko się jednak przekonuję, że pod wieloma względami to jedyne w swoim rodzaju miejsce, fascynujące przede wszystkim różnorodnością krajobrazową i przyrodniczą. Trzeba jednak pamiętać, że mimo iż to kraj powierzchniowo nie duży (250 tys. km kw.), ale za to rozciągnięty na 1600 km, co sprawia że jego poznanie wymaga czasu. Tym bardziej, że warto zobaczyć obie z dwóch tworzących go głównych wysp. Północna jest bardziej "cywilizowana" - to na niej znajduje się stolica - Wellington, oraz największe, około milionowe miasto kraju - Auckland. Na wyspie Południowej ludzi jest mniej, w związku z czym jest bardziej "dziko" i dlatego też - ładniej.

Całus nosem


nz-sztuka maoryska.jpg Pakeha, czyli biali ludzie, żyją w Nowej Zelandii stosunkowo krótko. Dużo wcześniej przybyli tu z Polinezji Maorysi, dla których obecna ojczyzna to Aotearoa, czyli Kraj Długiej Białej Chmury. "Nowa Zelandia" jest nazwą nadaną przez Holendera Abla van Tasmana, który dopłynął tu w roku 1642. Niestety Maorysi nie wykazali się wówczas gościnnością - pojmali czterech członków załogi Tasmana, po czym najzwyczajniej w świecie ich zjedli. Więcej szczęścia miał kapitan James Cook, który pierwszy raz zainteresował się zagadkowym lądem w 1769 roku, a potem przypływał tu jeszcze dwukrotnie. Upamiętniono go m.in. w nazwie odkrytej przez niego cieśniny (Cieśnina Hooka).

Napływ stałych emigrantów z Europy rozpoczął się dopiero od XIX wieku. W roku 1840 ponad 500 maoryskich wodzów plemiennych podpisało pakt z Brytyjczykami - w zamian za ochronę i zrównanie w prawach z obywatelami brytyjskimi zrezygnowali z suwerenności, oddając się pod zwierzchnictwo brytyjskiej korony. Dzisiaj 4/5 obywateli ma pochodzenie europejskie (na ogół brytyjskie, holenderskie lub niemieckie). Jest także całkiem liczna Polonia - około 4 tys. osób. Najwięcej Polaków zostało tu w czasie II wojny światowej. Było wśród nich 750 dzieci, w większości sierot ewakuowanych z terenów byłego Związku Radzieckiego.

No dobrze, ale gdzie Maorysi? - zastanawiam się rozpoczynając swój autostopowy objazd Nowej Zelandii. Nie muszę długo czekać - pierwszym kierowcą który mnie zabiera jest Maorys z krwi i kości. -Kia ora! - wita mnie po maorysku. Jest biznesmenem ubranym w garnitur, jego telefon komórkowy dzwoni prawie bez przerwy. Widać jednak, że jest dumny ze swojego maoryskiego pochodzenia - z zapałem opowiada mi o panteonie maoryskich bogów i bogatych, przekazywanych z pokolenia na pokolenie tradycjach.

nz-taniec maorysow.jpg Mimo, że Maorysi stanowią obecnie zaledwie 14 proc. z 3,7 mln populacji kraju, nie zapomina się, że to oni byli pierwszymi mieszkańcami tych ziem. Język maoryski ma status drugiego, oprócz angielskiego, języka urzędowego, używany jest nawet przy obradach nowozelandzkiego Parlamentu. Również wiele nazw - ulic czy miejscowości ma maoryskie pochodzenie. Niektóre z nich trudno mi wymówić, nie mówiąc o zapamiętaniu. "Kawakawa" (miasteczko słynące z oryginalnej... toalety) to proste, ale np. taka Whakarewarewa przekraczała moje możliwości. Maorysi mają swoich przedstawicieli we władzach, a w programach nowozelandzkich szkół jest nauka maoryskich tańców i piosenek. -Jeśli interesuje Cię kultura Maorysów, jedź do Rotorua - mówi mi mój nowy kolega kiedy na koniec, w ramach maoryskiego pożegnania, pocieramy się nosami.

Ok, jadę. Pobyt w Rotorua zaczynam od wizyty w marae - tradycyjnym domu spotkań Maorysów. W organizowanych tam pokazach uczestniczą Maorysi takich jakich sobie na ogół wyobrażamy - w spódniczkach z liści, z odkrytym torsem, wytatuowanymi twarzami. Podoba mi się melodyjność ich pieśni, ale największe wrażenie na mnie wojowniczy taniec haka wykonywany przez mężczyzn z wyciągniętymi na brodę językami.

Samiec z jajami


Główną atrakcją Rotorua i okolic są jednak przede wszystkim gorące źródła, bulgocące błota, kolorowe fumarole z których wydobywa się zapach siarkowodoru, no i gejzery. To właśnie tu można zobaczyć największy z nowozelandzkich gejzerów- strzelający 10-15 razy dziennie na wysokość nawet do 30 m Pohutu, czyli w tłumaczeniu Wielki Plusk. Jakieś 30 km dalej mamy kolejne miejsce ze zjawiskami geotermalnymi, tzw. Waiotapu słynące z kolorowych, dymiących jeziorek oraz wybuchającego codziennie o 10.15 gejzeru Lady Knox. W utrzymaniu punktualności pomaga mu 2 kg mydła wsypywanie do otworu, z którego chwilę potem tryska słup wody.

Pobyt w Rotorua to także okazja by odwiedzić rezerwat Rainbow Springs - jedno z kilku miejsc, gdzie mamy pewność zobaczenia ptaka kiwi. Niestety nie w naturze, bo ze względu na nocny tryb życia i płochliwy charakter pokracznego nielota z długim dziobem jest to bardzo trudne, lecz w specjalnym Kiwi House. Mające wielkość indyka kiwi słabo widzą, za to mają świetny węch i słuch. Co roku samica znosi jedno lub dwa wielkie jaja - ich ciężar stanowi 20 % wagi dorosłego ptaka (pod względem wielkości jaj w stosunku do masy ciała kiwi zajmują pierwsze miejsce wśród ptasiej braci). Po tak ciężkiej pracy mama-kiwi ma już wolne - obowiązek wysiadywania jaj, co trwa zwykle około 80 dni, spada na samca. Niestety kiwi to gatunek zagrożony wyginięciem. Największym ich wrogiem są oposy, sprowadzone w XIX wieku z Australii przez białych osadników zamierzających handlować ich futerkami. Oby nie spotkał kiwi taki los jak żyjących tu niegdyś wielkich na 3,6 metra strusiowatych moa, wytrzebionych przez polujących na nie Maorysów.

Wino z kiwi


nz-pomnmik kiwi.jpg A wracając do kiwi - postanawiam zobaczyć jak rosną kiwi-owoce. Główny rejon ich uprawy to okolice miejscowości Te Puki. Na pierwszy rzut oka plantacje przypominają winnice, w których wokół jednego drzewka męskiego sadzi się kilka żeńskich (tylko one dają owoce). W listopadzie gałęzie pokrywają się jasnożółtymi kwiatami, natomiast zbiór owoców przypada na nowozelandzką jesień czyli miesiące kwiecień-maj.

Tak naprawdę historia zielonego owocu okrytego włochatą skórką jest dość krótka - to krzyżówka chińskiego agrestu sprowadzonego do Nowej Zelandii w początkach XX wieku. Trzeba było kolejnych 50 lat doświadczeń, by otrzymać wreszcie to co jako kiwi-owoc podbiło świat. Kiwi jest w Nowej Zelandii wszechobecne - sprzedaje się je na torby, ale wykorzystuje się go też do wyrobu cukierków, czekolad, chrupek, miodów, likierów, a nawet win. Oczywiście wina, i to bardzo dobrej jakości, robi się też w Nowej Zelandii tradycyjnie, z winogron. Warto wiedzieć, że winnice w rejonie nowozelandzkiego Otago są najbardziej na południe wysuniętymi winnicami świata (45 stopień szerokości geograficznej południowej).

Plenery "Władców Pierścieni"


Jednym z moich ulubionych miejsc na Wyspie Północnej są jaskinie Waitomo. Można je zwiedzać na kilka sposobów. Większość turystów wybiera najnormalniejszy spacer po wygodnych pomostach, ja jednak wolę zabawę w speleologa. Po krótkim przeszkoleniu w towarzystwie dwóch Holendrów i przewodnika spuszczam się po linie w mroczne czeluście, po czym przez kilka godzin chodzimy lub wręcz czołgamy się przez kolejne korytarze. Na światło dzienne wracamy nieziemsko ubłoceni, ale pełni wrażeń.

Jest jeszcze jedna możliwość eksplorowania jaskiń Waitomo, niewątpliwie nieco czystsza: tzw. black water rafting czyli spływ podziemną rzeką na dmuchanej dętce. W pewnym momencie instruktorzy każą nam zgasić przytwierdzone do kasku latarki - płyniemy coraz szybciej, słyszymy szum wodospadu, do którego niechybnie się zbliżamy, a gdy serce mamy już w gardle, bo nic zrobić nie możemy - niewidzialna ręka wyłapuje nas w bezpieczne miejsce.

Po takich atrakcjach warto spędzić kilka dni na trekingu po wulkanach Parku Narodowym Tongariro. Potem już czas na powrót do cywilizacji. Jadę do stolicy - Wellington. Zabiera mnie Brendan, młody Kiwi będący maniakiem kina. Jest dumny, że Nowa Zelandia coraz częściej zostaje wybierana jako plan słynnych światowych produkcji. Tu w latach 80. kręcono film "Zdążyć przed północą" z Robertem de Niro, potem zawitały filmowe ekipy m.in. "Titanica", "Godzilli", czy nowozelandzkiego "Fortepianu". Największą sławę wyspom przyniosła jednak powstała w tej scenerii trylogia "Władcy pierścieni". Podobizna Viggo Mortensa, aktora odtwarzającego jedną z głównych ról tego filmu, została nawet uwieczniona na samolocie linii lotniczej Air New Zealand.

Po krótkiej przerwie na typowe nowozelandzkie lody zwane "Hockey Pockey" zmieniamy z Brendanem temat - rozmawiamy o sportach. Nowozelandczycy kochają rugby - ich drużyny narodowe (kobiety to tzw. "Black Ferns", a mężczyźni "All Black") zawsze są wśród faworytów ważniejszych rozgrywek. Oczywiście jak przystało na wyspiarski kraj, Kiwi to także świetni żeglarze. Dowiedli to m.in. zdobywając słynny Puchar Ameryki. Sporo osób gra tu też w krykieta oraz w golfa. W stosunku liczby pól golfowych do liczby mieszkańców (czyli 400 na 3,8 mln) Nowa Zelandia zajmuje pierwsze miejsce w świecie.

Tymczasem dojeżdżamy do Wellington. Gdy przejeżdżamy obok Parlamentu Brendan z dumą uświadamia mnie w kolejnej kwestii: -Wiesz że Nowa Zelandia była pierwszym w świecie krajem, w którym dopuszczono kobiety do wyborów parlamentarnych? Stało się to już w 1893 roku.

Najładniej Wellington prezentuje się ze wzgórza na które można wjechać czerwonym wagonikiem kolejki zębatej. Podobnie jest w Auckland - największym, prawie milionowym mieście kraju - tam także warto spojrzeć na nie z lotu ptaka. Tyle, że już nie ze wzgórza, ale z platformy widokowej Sky Tower. To zarazem najwyższa budowla w całej Nowej Zelandii - liczy w sumie 328 metrów. Jeśli mamy lęk wysokości lepiej na górę nie wjeżdżać, tym bardziej że podłoga tarasu wykonana jest z przeźroczystych płyt.

Czternaście owiec na osobę


Najtrudniej podróżuje mi się na zachodnim wybrzeżu Wyspy Południowej, nazywanym potocznie nie "West" (zachodnim) lecz "Wet" (czyli mokrym). Leje prawie cały czas, co jako autostopowiczce nie uprzyjemnia mi życia. Na dodatek tereny są tu słabo zaludnione, przez co ruch samochodów, delikatnei mówiąc niewielki. Otaczają mnie ogromne przestrzenie, wykorzystywane głównie jako pastwiska. Cóż, na 3,7 mln ludzi przypada aż 50 mln owiec i 10 mln krów! Przy zaganianiu ogromnych stad nieodzowne są specjalnie szkolne psy. Jak sobie radzą można przekonać się podczas organizowanych z myślą o turystach specjalnych Farm Show.

nz-fox glacier.jpg Wyspa Południowa to w dużej części góry, wśród których jest też najwyższy szczyt kraju, Mt Cook (3754 m n.p.m). Jeszcze niedawno był o 10 metrów wyższy, ale w 1992 roku nastąpiło osunięcie wierzchołka. Kiedyś na tych skałach, a także na innych ścianach masywu Alp Południowych (widokowo przypominają Alpy europejskie) ćwiczył Edmund Hillary, słynny nowozelandczyk który w 1953 roku, jako pierwszy w świecie zdobył Everest. Zresztą gór jest w tym kraju sporo, przy czym aż 30 z nich przekracza wysokość 3 tys. m n.p.m. Jest tu też zaskakująco dużo lodowców - ok. 360. Turyści oglądają zwykle schodzące niemal do poziomu morza Fox Glacier oraz Lodowiec Franciszka Józefa. Komu nie wystarczy widok potężnego czoła lodowca, może wybrać się na zorganizowaną wycieczkę w rakach, z czekanami i pełną asekuracją poprzez lodowe szczeliny.

kea.jpg Po powrocie na przylodowcowy parking uważajmy na występujące w tym rejonie dość licznie papugi górskie zwane kea. Wielkie ptaszyska z mocnym, zakrzywionym dziobem są bardzo towarzyskie, ale turyści lubią je tylko do momentu kiedy nie zobaczą kei w trakcie ich ulubionych zabaw polegających m.in. na wydłubywaniu samochodowych uszczelek lub wycieraczek. Wściekli nic jednak keom zrobić nie mogą, bo ptaki te są pod ochroną. To jedno z tych zwierząt, którego gdzie indziej w świecie nie zobaczymy. Zresztą 75 proc. występujących na Nowej Zelandii gatunków fauny to endemity. Nie mniej ciekawa jest roślinność - choćby wszechobecne, sięgające kilku metrów drzewiaste paprocie. Dumą nowozelandzkiej flory są też potężne drzewa kauri, których pnie osiągają średnice 4-5 metrów. Dla Maorysów to święte drzewa - jeśli któryś z nich musiał ściąć kauri (ich grube pnie świetnie nadawały się do budowy canoe), błagał swoich bogów o przebaczenie.

Trzy, dwa, jeden, jump!


aco-bungy.jpg Turystyczną stolicą Wyspy Południowej jest bez wątpienia Queenstown. Stąd zazwyczaj wyruszają wycieczki do nowozelandzkich fiordów, wśród których najładniejszy jest Milford Sound z górami wyrastającymi wprost z morza na 2 tys metrów i wylewającymi się z nich wodospadami.

Queenstown to także mekka miłośników sportów adrenalinowych. Można tu latać na paralotniach, popróbować raftingu albo hydrospeedu (w Nowej Zelandii zwanego "water-sledging"), a polegającego na spływaniu rwącym górskim potokiem z pomocą specjalnej deski-tarczy (można się nią zasłonić, jeśli nurt rzuci nas na wystające z wody skały). Przede wszystkim można jednak poskakać na bungy. Nowa Zelandia to kolebka tego sportu, zainspirowanego rytualnymi skokami prymitywnych plemion z jednej z wysp na Pacyfiku - Vanuatu. Nowozelandczyk A.J.Hackett najpierw zaczął skakać sam (w 1987 roku skoczył, nielegalnie zresztą, m.in. z wieży Eiffle`a), a potem zorganizował istniejącą do dziś firmę organizującą skoki komercyjne. Korzystam z okazji - najpierw skaczę z mostu zawieszonego 72 m nad rzeką, potem poprawiam swój rekord rzucając się w 102 metrową przepaść. Czy się boję? Pewnie, ale czasem warto się bać, by mieć co wspominać...

Od wieloryba do delfina


nz-kolory kaikury.jpg Każdy dzień w Nowej Zelandii mija pod znakiem nowych przygód. Najmilej wspominam jednak Kaikurę. To niewielkie miasteczko położone nad lazurowym morzem, z ośnieżonymi górami w tle, jest w moim rankingu jednym z najsympatyczniejszych miejsc w skali całego świata. To także świetna baza wypadowa na rejsy, w trakcie których obserwuje się wieloryby, a także na pływanie z delfinami i fokami. Nie chodzi bynajmniej o oswojone zwierzaki - ubranych w pianki, płetwy i maski chętnych wywozi się na ocean, gdzie na dany przez załogę znak wskakują do wody próbując zbratać się z dzikimi delfinami. Nie jest to łatwe , bo delfiny są mimo wszystko nieśmiałe, a już na pewno nie dadzą się dotknąć. Dużo łatwiej jest z fokami - te przynamniej nie uciekają, bawiąc się z nurkującymi ludźmi w berka.

Kiedy nadchodzi czas mego powrotu do Europy, przypominam sobie czyjeś zapewnienia o tym, że Nowa Zelandia to taki bezpieczny kraj. Jest tu jednak poważne niebezpieczeństwo - nie chce się stąd wyjeżdżać!


Informacje praktyczne:


Czas: w stosunku do Polski różnica +10 godzin.

System miar i wag:
metryczny.

Ruch drogowy:
lewostronny.

Język:
angielski (nazwy miejscowości, jezior, ulic są zwykle maoryskie).

Waluta: dolar nowozelandzki. 1 NZD = 1,65 zł.

Zdrowie, bezpieczeństwo: W Nowej Zelandii nie występuje ryzyko chorób tropikalnych, nie są więc wymagane żadne szczepienia. Na wyspach nie występują żadne drapieżniki, nie ma jadowitych owadów, płazów czy gadów. Jest to kraj ogólnie bezpieczny, ludzie są mili i gościnni. Nie stwarza żadnych problemów samotne podróżowanie kobiet.

Klimat:  Ponieważ Nowa Zelandia położona jest na półkuli południowej, układ pór roku jest odwrotny niż w Polsce. Najbardziej uniwersalne do podróżowania jest tamtejsze lato, czyli miesiące od grudnia do kwietnia.

Transport na miejscu:
Największą niezależność zapewnia samochód, który możemy pożyczyć na miejscu płacąc od 30 NZD dziennie. Popularne są tzw. travelpassy pozwalające na objechanie danej trasy, z możliwością postojów po drodze, korzystając z autobusów danej kompanii. W grę wchodzą też lokalne autobusy, a na niektórych odcinkach - pociągi. Z Wyspy Północnej na Południową kursują promy (standardowa cena: 44 NZD za rejs).

Zakwaterowanie: Za nocleg w namiocie na campingu płaci się 7-10 NZD od osoby (wliczone  korzystanie z prysznica i kuchni). Doskonale rozwinięta jest sieć schronisk - tzw. backpackers hostels, gdzie możemy wynająć zarówno pokój (w "dwójce" - 15-20 NZD od osoby), jak i łóżko w sali wieloosobowej (10-18 NZD). Nie brak moteli i hoteli o bardzo dobrym standardzie.


Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!