Image
Image
Image
Image

W odwiedzinach u kangurów

AUSTRALIA

kangury sa wszedzie.jpg Choć kangury widnieją nawet w australijskim godle, Australijczycy raczej za nimi nie przepadają. No, chyba że na talerzu, bowiem ich mięso jest i smaczne, i zdrowe. A w ogóle to okazuje się, że kangur to… nie kangur




-Naprawdę nie widzisz różnicy? - dziwi się Tom, mój australijski kumpel. Nie widzę - zwierzę które stoi przede mną na dwóch łapach wygląda niczym książkowy obraz kangura. Okazuje się, że nie, bo to wallaby (czytaj: łolabi), a prawdziwy kangur jest większy. Ok, w sumie to i  tak mi wszystko jedno, bardziej interesuje mnie co te torbacze robią na polu golfowym? Gracze już się do nich przyzwyczaili, bo na szczęście piłeczek nie kradną…

Kangury i wallaby są wszędzie - najwięcej leży ich rozjechanych przy drogach. Namnożyło się ich tyle, że Australijczycy traktują je jako szkodniki i dość chętnie na nie polują. Dużo bardziej lubiane są "misie" koala, które rzecz jasna poza wyglądem pluszaka, z misiami nic wspólnego nie mają. Na wolności koale trudno jednak zobaczyć - lepiej od razu odwiedzić któryś z licznych tzw. "Koala Park", gdzie wśród eukaliptusowych gałęzi siedzą, a raczej śpią sympatyczne futrzaki. Bądź co bądź to zwierzęta nocne, no ale żeby turystów nie rozczarować, bo przecież każdy pragnie mieć zdjęcie z koalą, obsługa zawsze ma pod ręką jednego "dyżurnego", którego wkłada w objęcia zainteresowanym, cierpliwie czekającym w kolejce.

Prawda i fałsz o bumerangach


No ale przecież nie przyjechałam do Sydney tylko po to, by oglądać zwierzaki. Samo miasto jest rewelacyjne! Aż trudno uwierzyć, że jeszcze niewiele ponad 200 lat temu nie było tu dosłownie nic. Pierwsi biali osadnicy dotarli w 1788 roku. Trudno powiedzieć czy rzeczywiście cieszyła ich nowa ziemia - byli to głównie kryminaliści zesłani karnie na drugi koniec świata, oddział pilnujących ich żołnierzy i garstka najslynniejszy obiekt sydney - opera.jpgurzędników. Dobili do brzegu w centrum obecnego Sydney, w miejscu nazywanym The Rocks, czyli Skały. Nie byli jednak pierwszymi Europejczykami na wschodnim wybrzeżu wielkiej wyspy - 18 lat wcześniej w zatoce Botany Bay na obrzeżach miasta pojawił się statek dowodzony przez kapitana James`a Cooka. Teraz jest tam niewielki pomnik i ładny park. Tam też spotykam pierwszego na mojej drodze Aborygena. Wśród 7,7 mln ludzi zamieszkujących kraj-kontynent, prawdziwych autochtonów jest zaledwie 1,2 proc. Większość z nich żyje w rezerwatach w interiorze, ale są i tacy, którzy postawili na biznes i zarabianie na swojej kulturowej spuściźnie. Ten, z którym ja się zaprzyjaźniam gra na didgeridoo - długiej na ponad metr drewnianej rurze (niektórzy twierdzą, że to najstarszy instrument świata!) i sprzedaje bumerangi. Daję mu zarobić - kupuję ozdobione aborygeńskimi symbolami drewienko, przechodząc przy okazji przyśpieszony kurs posługiwania się tym przedmiotem. Okazuje się, że bumerangi nie zawsze są zakrzywione i nie wszystkie w związku z tym wracają. Wszystko zależy od ich przeznaczenia - te które rzucano polując na ptaki lecące ponad morzem, wracać musiały, no bo szkoda byłoby je stracić. Te które używano na lądzie, np. do polowań na kangury, nie musiały mieć takich właściwości.

Wspinaczka na wieszak


Bez wątpienia można powiedzieć o Sydney, że to jedno z najładniejszych miast świata. Prawie 4 mln mieszkańców, wielki port, ale mimo to sprawia wrażenie "przyjaznego". Do większości ważniejszych z punktu widzenia turystów miejsc można dojść na piechotę. Zacząć można od Sydney Tower, strzelistej wieży telewizyjnej, wyrastającej ponad wypełniające centrum drapacze chmur. Wysokość - "drobne" 305 metrów; na 76 piętro na którym znajduje się platforma widokowa i obrotowa restauracja, wjeżdża się w 45 sekund!

Najważniejsza jest jednak Opera. Słynny gmach projektu duńskiego architekta J.Utzona przez jednych jest porównywany do kwiatu lotosu, przez innych - do skórek obranej pomarańczy, rozpiętych żagli albo muszli. Nabrzeże koło Opery to bardzo ruchliwe miejsce - znajduje się tu przystań promowa. Akurat jest środek dnia - mini park zapełnił się biznesmenami którzy z pobliskich biur wyszli na przerwę na lunch. Podobnie jak i oni kupuję typowo australijskie (choć może raczej brytyjskie) "fish and chips", czyli rybę z frytkami, no i siadam z pudełkiem na murku. Jeszcze nie złapałam dobrze smaku, kiedy postanawiam wyciągnąć chusteczki higieniczne. Błąd - w tym czasie moim obiadem zainteresowały się… ibisy. Bezczelne ptaki z zakrzywionymi dziobami ani myślą oddać mi moje frytki…

sydney - spacerkiem po obudowie mostu.jpg Spod Opery mam dobry widok na Harbour Bridge - jeden z najsłynniejszych mostów świata. Popularnie nazywa się go "wieszakiem", to tak właśnie kojarzy się jego zakrzywiony kształt. Jak ogromna to konstrukcja najlepiej ocenić… wchodząc na jej szczyt. Wprawdzie nie jest to tania przyjemność (najtańsza wersja zuboża nasz portfel o równowartość 360 zł), ale co tam, raz się żyje! Dostajemy specjalne ubranka i uprzęże z linkami którymi wczepiamy się w specjalny system zabezpieczający przed spadnięciem, jesteśmy sprawdzani alkomatem (ostrzega się, że od poprzedniego wieczoru trzeba zachować alkoholową abstynencję), no i można wyruszać. Ze wspinaczką nie ma to nic wspólnego, raczej ze spacerem po stromej ścieżce, ale adrenalina skacze, bo przecież to całkiem niezła wysokość. Z góry (134 m ponad lustrem wody) mamy rewelacyjny widok na port, Operę, przepływające w dole statki. Najciekawszy jest jednak sam most - zupełnie inaczej wygląda jego perspektywa "od wnętrza". Ile pracy wymagało choćby jego pomalowanie. Ponoć ilość farby jaką przy tej okazji zużyto starczyłaby na pokrycie powierzchni równej 60 boiskom piłkarskim!

Rekinie, pokaż się!


Kolejny dzień spędzam głównie w okolicach nabrzeży Darling Harbour. Najbardziej wciąga mnie Muzeum Morskie, w którym wśród eksponatów jest m.in. 1,5 tonowy hydroplan "Spirit of Australia", który w 1978 roku osiągnął prędkość 511 km/h, tym samym ustanawiając rekord świata (do tej pory nie pobity). Z kolei na zewnątrz, przy kei, stoi przycumowana kopia historycznego statku "Endeavour" kapitana Cooka oraz autentyczna radziecka łódź podwodna, na której zwiedzający przeżywają symulację ataku torpedowego.

Tym razem w ramach lunchu funduję sobie "croc-burgera" (czyli hamburgera z mięsa krokodyla - kolejny z australijskich specjałów), po czym przez najstarszy na świecie sterowany most zwodzony przechodzę na drugą stronę portu, do Sydney Aquarium. Nie tylko ryby tu są. Oglądam np. dziobaka, malutkie pingwiny które zamieszkują wyspę w okolicach Melbourne, staję też oko w oko z krokodylem (wylewając przysłowiowe "krokodyle łzy" za zjedzenie chwilę wcześniej burgera z mięsem jego krewnego). Najwięcej emocji wzbudzają jednak rekiny - potężne "ludojady" przed którymi ostrzegają choćby rozstawione przy niektórych plażach specjalne znaki. Inna sprawa, że większość rekinów wcale nie jest niebezpieczna dla ludzi, nie mówiąc o tym, że te groźnie wyglądające drapieżniki wcale w ludzkim mięsie nie gustują.

W kolejce do rafy


O rekinach kojarzących się z filmem "Szczęki" przypominam sobie kilka dni później, kiedy robię wycieczkę do położonego bardziej na północ Cairns, miasta będącego bazą do wypadów na Wielką Rafę Koralową. Niestety nie mam ani czasu, ani funduszy na dłuższy rejs, co byłoby zdecydowanie lepszym pomysłem, ograniczam się jedynie do całodziennej wycieczki w ramach turystycznego "standardu". Już od początku jestem przerażona "masówką". Dziesiątki łodzi płynących praktycznie w to samo miejsce, gdzie na ogrodzonym (!) kawałku rafy pławią się w wodzie setki osób. Liczę na to, że przynajmniej pod wodą będzie bardziej kameralnie, ale gdzie tam. Kto nie ma licencji nurkowej, może zaliczyć 10 minutowe szkolenie i zejść pod wodę za rękę z instruktorem, więc i tam jest tłok. A pod wodą - tu największe zaskoczenie - wyznaczono szlak! Po prostu płynie się wzdłuż rozciągniętej liny, co i rusz zatrzymując przy tabliczkach objaśniających co widzimy. Pouczające i… denerwujące. Chyba wolę inna rafę, może nie tak bogatą, ale bardziej dziką.

okolice perth - skalne tsunami.jpg Przed powrotem do Polski jeszcze przeskok na drugi kraniec Australii - do Perth. Dystans, bagatela, ok. 4 tys. km, no i znad Pacyfiku nad którym położone jest Sydney, przenoszę się nad Ocean Indyjski. Bardziej niż samo Perth - 1,5 milionowe miasto, interesują mnie cuda natury w "niedalekim sąsiedztwie" (bo 350 km w jedną stronę to jak na tutejsze standardy "rzut beretem"). Najważniejsze to Pustynia Pinnacles naszpikowana niezwykłymi, ostro sterczącymi skałami oraz wielka skała przypominająca zastygłą falę tsunami (Wave Rock). Po drodze widzimy całe stada kangurów. Ich skoki mogą dochodzić do 3 metrów! Ale i w samym Perth są kangury - w centrum, przy ruchliwej ulicy stoi odlana z brązu rodzinka. Z daleka wyglądają jak prawdziwe. Zwłaszcza jeśli wcześniej byliśmy w pubie i zaliczyliśmy "schonner`ków" (szklanka o objętości 426 ml) z "czterema iksami" (jedno z australijskich piw), możemy być nieco zaniepokojeni tym widokiem, sugerującym nasz kiepski stan. Z drugiej strony, w końcu jesteśmy w Australii, kraju kangurów. Trudno się dziwić, że w ramach pamiątki kupiłam puszkę niby-piwa z której po otwarciu wyskakuje właśnie kangur…

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!