Image
Image
Image
Image

Wyżej niż kondory

wulkany-dokad ide.jpgWULKANY EKWADORU

Chimborazo - najwyższy szczyt Ekwadoru, Cotopaxi - jeden z najwyższych na świecie czynnych wulkanów… Określenie "najwyższy" zawsze kusi. W przypadku Cotopaxi miałam jeszcze jeden powód, by zdobyć tę górę - jest jedną z najładniejszych jakie znam!




Zaczęło się od pocztówki, którą dostałam od kolegi podróżującego po Ekwadorze. Pod eleganckim, klasycznym stożkiem z czapą śniegu na szczycie widniał podpis "Cotopaxi". Wybierając się w grudniu ubiegłego roku do Ameryki Południowej plan miałam więc jasny - na inne miejsca mogło zabraknąć czasu, ale na wulkaniczną wspinaczkę - nie.

Na wysokość - koka!

Agencji specjalizujących się w wysokogórskich wyprawach, jest w Ekwadorze całkiem sporo. Nie każda z nich jest jednak rzetelna. Mam mało czasu i niewiele pieniędzy, nie chcę więc ryzykować. Dzwonię pod podany w przewodniku Lonely Planet numer i mówię o swoich zamiarach. Dwa dni później jestem już w miasteczku Riobamba i rozmawiając z Holenderką prowadzącą firmę "Julio Verne" uzgadniam szczegóły.

wulkany-cotopaxi z daleka.jpg -Zacznij od Cotopaxi. Jest niski - ma "tylko" 5897 m, czyli ponad 400 m mniej od Chimborazo. Poza tym Cotopaxi jest łatwiejszy… - mówi dziewczyna. Potem zaczyna się przymierzanie i dopasowywanie butów, raków, uprzęży… -A teraz idź, wyśpij się i jutro zamelduj się o 9-tej - żegna mnie na koniec Holenderka.

Rano przewodnik już na mnie czeka. -Cześć, jestem Raul - przedstawia się.  W czasie trzygodzinnej drogi opowiada mi o Cotopaxi. -W języku miejscowych Indian oznacza to "Szyję Księżyca". W 1534 roku wulkan wybuchł akurat w czasie bitwy toczonej pomiędzy Hiszpanami i Inkami. Przerażone armie, nie wiedząc co to za zjawisko, zaprzestały walki i uciekły każda w swoją stronę. Od 1738 roku odnotowano ponad pół setki erupcji - ostatnia miała miejsce 23 lata temu. Póki co wulkan jest spokojny, ale trzeba liczyć się z tym, że kiedyś znowu pokaże swoją moc…

wulkany-cotopaxi z gory.jpg Przy wjeździe do parku narodowego (trzeba zapłacić 10 dolarów) mam chwilkę na lokalny bazarek. Indianki z dziećmi na plecach sprzedają wyroby z wełny alpak i barwne obrazki malowane na wołowej skórze. Niby nic nie zamierzam kupować, ale w końcu wyjeżdżam z kolorową czapką i dopasowanymi do niej kolorystycznie rękawiczkami.

Obserwuję jak zmienia się roślinność. Andy są zupełnie inne niż np. Himalaje czy Alpy. Z sosnowego lasu (drzewa sprowadzono aż z Kanady) wyjeżdżamy na kojarzące się z tundrą bezdrzewne pustkowie. Kolejny postój robimy przy niewielkim muzeum. Główną atrakcją jest wyliniały kondor. Przy okazji przebieramy się - krótkie spodenki zamieniamy na długie, wyciągamy ciepłe polary i windstopery.

Jest pochmurnie, ale miłe zaskoczenie - Cotopaxi odsłania się, jakby pozując do fotografii. Widzę zapamiętany z pocztówki stożek skryty pod białą pokrywą. Śniegu jest jednak coraz mniej. -Dawniej raki zakładało się tuż ponad schroniskiem, teraz do lodowca od schroniska jest 40 minut drogi - mówi Raul. Inna sprawa, że kiedy  niemiecki geolog W. Reiss i Kolumbijczyk A. Escobar w 1872 roku dokonali pierwszego wejścia na Cotopaxi, w ogóle nie używali raków - szli po zakrzepłej rzece lawy.

wulkany-info.jpg Niedługo później parkujemy samochód przy tablicy z informacją, że to już 4500 m n.p.m.. Wyżej można jedynie iść. Trudno się oddycha, powietrze jest rześkie, widoczność znowu się popsuła. Godzina drogi z ciężkimi plecakami  (trzeba wtachać jedzenie) i stajemy przed betonowym budynkiem z żółtym dachem. "Altura 4800 m" - głosi napis. Jest też i druga tabliczka ostrzegająca, że wyżej zaczyna się strefa lawinowa. To nie żarty - lawina jaka zeszła w Wielkanocną Niedzielę roku 1996 zabiła 11 turystów.

Schronisko ma 70 miejsc, ale w środku jest tylko kilka osób - dwóch Szwedów i Austriak, plus ich przewodnicy. Zastanawiamy się, jak z wysokością poradzą sobie nasze organizmy. Wszyscy odczuwamy lekki ból głowy, choć to normalne. Na wszelki wypadek dużo pijemy (na takich wysokościach normą powinno być 4-5 litrów), nie stroniąc od herbatki z liści koki podsuwanej przez przewodników (nie ma to nic wspólnego z kokainą!). Najbardziej martwimy się pogodą - za szybą zamieć, wszystko dookoła przykryte jest świeżym śniegiem.

Stanąć ponad kraterem

wullkany-zejscie.jpg Pobudka w środku nocy nie jest tym, na co z utęsknieniem czekam, tym bardziej że w schronisku jest zaledwie 5 stopni! Głowa nadal boli, ale poza tym wszystko dobrze. Zakładam uprząż, pakuję do plecaka to co niezbędne, jem lekkie śniadanie i o pierwszej ruszamy. Jest dość silny wiatr, widać jednak gwiazdy. Dobry znak - mamy szansę na ładną pogodę!

Na takich wysokościach nie należy się spieszyć - nawet przy spowolnionych ruchach dostaje się zadyszki. Po dojściu do lodowca przypinamy raki, bierzemy w ręce czekany. Teraz zaczyna się już stromizna. "Coraz wyżej" oznacza "coraz trudniej". Gdzie jest która ekipa, widać po światełkach latarek. Jesteśmy już całkiem wysoko, gdy zaczyna się rozjaśniać - znad morza chmur wystają szczyty różnych wulkanów. W Ekwadorze jest ich mnóstwo, z czego około 30 czynnych - należą do tzw. Ognistego Pierścienia Pacyfiku.

wulkany-cotopaxi na szczycie.jpg Droga się dłuży - wydaje się, że zaraz będzie szczyt, a tymczasem za jedną granią wyłania się następna, i kolejna. Wreszcie czujemy zapach siarki - znak, że jesteśmy już naprawdę blisko. W końcu po niecałych 6 godzinach wspinaczki stajemy na wierzchołku. Tuż przede mną wszedł Austriak - ściskamy się z radości, dziękujemy naszym przewodnikom. Szwedzi też zaraz dochodzą - robimy pamiątkowe zdjęcia.
Widoki fantastyczne. W dali widać Chimborazo, mój kolejny cel. Zresztą Cotopaxi też ma się czym poszczycić - to druga co do wielkości góra Ekwadoru. Pod nami wulkany-sciana lodu.jpgwidać krater - jego średnica ma 700 metrów, a głębokość 360. -Uważajcie, nie podchodźcie zbyt blisko do krawędzi - ostrzegają przewodnicy. Ponoć zdarzały się już przypadki wpadnięcia w jego czeluście.

Dopiero schodząc w dół możemy dostrzec magię lodowcowego świata. Piękne sople, groźne szczeliny, bajkowy widok na inne wulkany, w tym należący do masywu Cotopaxi szczyt zwany "głową Inki". Słońce jest już wysoko, pali niemiłosiernie. Droga w dół zajmuje nam 2,5 godziny. Na 9-tą, czyli akurat na śniadanie, jesteśmy z powrotem w schronisku.

Poród na 5000 tys. metrów

Po powrocie z Cotopaxi robię sobie dwa dni przerwy na zregenerowanie sił, po czym startuję na kolejny, tym razem wygasły wulkan Chimborazo. Pogoda niestety nie jest zbyt optymistyczna, ale zakładam że jak to w górach - dość szybko może się zmienić, miejmy nadzieję na lepsze.

wulkany-schronisko.jpg Tym razem podróż samochodem mija szybko - z Riobamby do wulkanu jest tylko 30 km. Z zielonej doliny wyjeżdżamy nagle na wysokogórski, tundrowaty płaskowyż, gdzie obserwujemy pasące się dzikie vicunie (krewniaczki lamy).

Samochodem dojeżdżamy do pierwszego schroniska, na wysokości 4850 m n.p.m. Od niego mamy jeszcze około 45 minut podejścia do drugiego "Refugio", w którym będziemy spać (wysokość 5000 m). Raul żywi do tego miejsca szczególny sentyment, tu bowiem przyszedł na świat jego syn. Historia naprawdę niesamowita! Kilkanaście lat temu prowadził dość liczną grupę japońską, uczynna żona postanowiła pomóc mu więc w gotowaniu. Kobieta była w ósmym miesiącu ciąży, jednak lekarz zgodził się, by na dwa dni wyjechała w góry. Podejście do schroniska wymaga wprawdzie wysiłku, ale co to dla urodzonej pośród gór Indianki. W nocy dostała bóli. W schronisku nawet teraz nie ma światła, ciepłej wody, warunki są spartańskie, nie było jak wezwać pomocy. Wszystko potoczyło się jednak szczęśliwie - nowonarodzony chłopiec okazał się okazem zdrowia i niewykluczone, że jest najwyżej urodzonym dzieckiem świata.

wulkany-cmentarz.jpg Po drodze do schroniska mam czas na odrobinę refleksji. Wywołują ją mijane symboliczne groby. Napisy i zdjęcia na kamieniach przypominają o ludziach, którzy na Chimborazo zginęli. Pytam Raula skąd tyle ofiar. Okazuje się, że największym zagrożeniem są kamienne lawiny. Do tragicznych wydarzeń należy również katastrofa ekwadorskiego samolotu, który w 1976 roku w tajemniczy sposób zniknął z ekranów radarów. Dopiero po 26 latach znaleziono wrak maszyny i ciała lecących w nim 59 osób. Nikt o wypadku nie wiedział, bo samolot rozbił się w miejscu bardzo rzadko odwiedzanym przez wspinaczy.

W mrozie i mgle


Przed wejściem do schroniska czytam, że nosi ono imię słynnego angielskiego wspinacza - Edwarda Whympera. To on był pierwszym zdobywcą Chimborazo (a wraz z nim bracia Louis i Jean-Antoine Carrel). Udało mu się to w 1880 roku - teraz jedna z dróg nazywa się "drogą Whympera". Próby zdobywania góry czynione były jednak już dużo wcześniej - w 1802 szczęścia próbował słynny przyrodnik niemiecki Alexander von Humboldt.

Tym razem w schronisku spotykam dużo więcej ludzi. Jest ekipa Japończyków, Anglik, Kanadyjczycy, kilkoro Ekwadorczyków. Przy kubku gorącej czekolady pytam Raula o nazwę "Chimborazo". Zgodności w tym zakresie nie ma. W jednym z dialektów kombinacja słów znaczy "Lodowy tron Boga", w innym jest to po prostu "Wielka, śnieżna góra". Zgodnie ze swoimi wierzeniami Indianie nazywają Chimborazo "taita" (czyli "ojciec"), zaś jego towarzyszką jest "mama" Tungurahua  - inny, pobliski wulkan (5023 m wysokości).

wulkany-noc.jpg Chimborazo wymaga dłuższej wspinaczki niż Cotopaxi (przewodnicy liczą nawet i 10 godzin), dlatego wstajemy już o 23 i niedługo potem wychodzimy. W pewnym momencie pada polecenie założenia kasków - zaczyna się niebezpieczny kuluar. Raul uspokaja mnie, że teraz nie jest źle, bo kamienie które mogą spaść, w nocy przymarzają do podłoża. Mimo to niemiła jest świadomość, że nad sobą ma się osoby które mogą nam coś na głowę niechcący zrzucić, a i my możemy coś obsunąć, na tych poniżej. Najbardziej stresujący jest odcinek z trawersowaniem zamarzniętego wodospadu. Stromo i bardzo ślisko. Tu już naprawdę nie ma żartów - jeden nierozważny ruch, źle wbite raki i można polecieć.

W końcu zaczyna się klasyczny lodowiec. Zakosami pniemy się do góry, często odpoczywając z braku tchu. Raul uważnie obserwuje śnieg - nie ma tu takiej wyraźnej ścieżki jak na Cotopaxi, teren jest posiekany szczelinami. Są momenty kiedy mam dość. Jakiś perfidny wewnętrzny głos kusi, by zawrócić, jak na ironię przypominając, że przecież jestem tu dla przyjemności i za swoje pieniądze. Na szczęście jest też głos przeciwstawny - ten nakazuje piąć się do góry. Każdy kolejny krok po stromym zboczu (nachylenie do 60 procent) robię niczym robot, licząc że zaraz będzie szczyt. Ale szczytu nie ma, a wysokościomierz jest bezlitosny - za każdym razem kiedy na niego spoglądam jest niżej niż mi się wydaje.

wulkany-tzech.jpg Tymczasem się rozwidnia, choć i tak nic nie widać. Jesteśmy w chmurach, wieje przenikliwy wiatr. Nagle z mgły wyłania się Anglik i jego przewodnik. -Już niedaleko - krzyczą. Szczęściarze - już wracają… Ja tymczasem mam lekki kryzys. Czuję jak zamarzają mi palce u nóg i rąk - to mój najczęstszy problem w wysokich górach. Wlokę się coraz wolniej, aż tu nagle Raul staje i rzuca to jedno, tak wyczekiwane słowo: -Szczyt! Niestety jest taki mróz, że nawet wyjęcie aparatu i zrobienie zdjęcia jest problemem. Poza tym i tak nic nie wskazuje, że to wierzchołek  - wydaje mi się dziwnie płaski. Może przez tę mgłę… Szkoda, bo ponoć normalnie widać z tej perspektywy nawet Ocean Spokojny. Bądź co bądź to nie tylko najwyższa góra Ekwadoru, ale w ogóle na północ od niej, w obu Amerykach nie ma już wyższej.

Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo...

wulkany-odpoczynek.jpg Schodzimy. Raul sugeruje, że musimy się spieszyć, bo im bardziej będzie się ocieplać, a za dnia to przecież normalne, tym bardziej jest niebezpiecznie. Jesteśmy w połowie śniegowego stoku, kiedy chmury się rozstępują i wreszcie podziwiamy Chimborazo w całej krasie. Przy skraju lodowca robi się punkt zborny różnych ekip - przewodnicy debatują nad drogą zejścia. Problemem jest słońce które z jednej strony nasz cieszy, z drugiej działa na nasza niekorzyść, wytapiając kamienie może spowodować lawinę. W końcu zapada werdykt - zejdziemy inną drogą niż wchodziliśmy, o godzinę dłuższą, ale bezpieczniejszą.

"Godzina dłużej" brzmi fatalnie - jeden z Japończyków, mocno już wyczerpany, z jękiem łapie się za głowę. Na dodatek droga nie jest wcale łatwa. Najpierw trzeba ze skalnej grani zjechać kilkadziesiąt metrów na linie, potem zaś utrudnieniem są kamienne głazy. Nic dziwnego, że widok schroniska wszyscy witamy jak wybawienie.

A w schronisku - tłum ludzi. To turyści którzy w ramach wycieczki podeszli od parkingu w lekkich sandałkach i teraz patrząc na nas jak na bohaterów, gratulują. -Było ciężko? - pytają. -W normie - odpowiadają Kanadyjczycy pozując na twardzieli. Cieszymy się jak dzieci - fajnie że się udało!



WARTO WIEDZIEĆ:


wulkany- znak.jpg * Chimborazo (6310 m) uważa się za szczyt najbardziej odległy od środka Ziemi. Oznacza to że tak mierzona jego wysokość jest większa niż w przypadku Everestu czy K2. Związane jest to z faktem, że równik znajduje się dalej od środka Ziemi niż jakiekolwiek inne punkty. Im dalej na północ tym odległości od jądra planety są mniejsze (na biegunach Ziemia jest bardziej spłaszczona).

* Pokryte lodowcami ekwadorskie wulkany przez długi czas były miejscem kopania… lodu. Istniał nawet specjalny zawód tzw. "Hieleros" (od hiszp. "hielo" czyli "lód"), którzy wspinali się w wysokie góry po to by wielkie lodowe bloki sprzedawać potem w miastach tropikalnego wybrzeża. Lodowa profesja przestała istnieć dopiero niedawno.

* Ośnieżony wulkan Chimborazo, jako najwyższy szczyt kraju, został uwieczniony w godle Ekwadoru



INFORMACJE PRAKTYCZNE (dane z końca 2007 r.)


Jak dotrzeć: Do stolicy Ekwadoru - Quito z Europy można dolecieć samolotami  KLM. Podróż z Warszawy (z przesiadką w Amsterdamie) kosztuje ok. 4000 zł w obie strony (chyba że trafi się na promocję).

wulkany-dojazd.jpgObydwa opisywane wulkany znajdują się na południe od Quito - do Cotopaxi jest to dystans ok. 75 km, do Chimborazo - 150 km. Dostanie się na własną rękę do schronisk jest dość trudne - nie ma żadnej regularnej komunikacji, można liczyć jedynie na "stopa". Przy wspinaczkach zorganizowanych transport jest już wliczony w cenę, przy indywidualnych na ogół kończy się na wykupieniu przejazdu. Do Riobamby, miasta będącego dobrym miejscem startu na obydwa wulkany, dojechać można za kilka dolarów autobusami z Quito (3,5 godziny drogi).

Kiedy się wspinać: Możliwości są praktycznie przez cały rok, chociaż najlepsze miesiące to grudzień-styczeń oraz czerwiec-lipiec. W przypadku Chimborazo za najgorszy miesiąc uważa się kwiecień.

Kto może:
Na pewno trzeba być w dobrej kondycji, przydaje się też obycie ze wspinaczką na lodowcach (chodzenie w rakach, używanie czekana, w przypadku Chimborazo - umiejętność zjazdu na linie). Ważna jest odpowiednia aklimatyzacja, co oznacza minimum kilkudniowy pobyt na dużej wysokości. Dobrym pomysłem jest np. zrobienie sobie trekingu wokół Cotopaxi (kilka dni do tygodnia).

chimborazo-atak szczytowy (.jpg Sprzęt: oprócz butów odpowiednich na lodowce (tzw. skorupy) i ubrania dostosowanego do zimowych warunków (w tym ciepłe rękawice i stuptuty - przeciwśniegowe ochraniacze zabezpieczające przed wsypywaniem się śniegu do butów), potrzebny jest sprzęt typu lina, uprząż, raki, czekan, a na Chimborazo także kask. Żeby nie płacić za nadbagaż i niepotrzebnie nie obarczać się sprzętem poza górami (w czasie wypadów do dżungli raczej nie będzie potrzebny), warto zastanowić się nad wypożyczeniem ubrań, śpiworu i sprzętu w miejscowych agencjach wspinaczkowych. Rozsądek nakazuje zabranie również karabinków, śrub lodowcowych (na wszelki wypadek) i przyrządu zjazdowego (ja korzystałam z "ósemki"), choć jeśli idziemy z przewodnikiem, to już zwykle on o to zadba. Pamiętajmy również o "drobiazgach" typu latarka-czołówka, okulary słoneczne (specjalne na lodowiec), krem z bardzo mocnym filtrem, termos, albo przynajmniej bidon. Na zejściu warto mieć kijki (odciążają kolana).

Niebezpieczeństwa: Zdecydowanie nie polecam wchodzenia na własną rękę. Nie znając drogi łatwo z niej zboczyć (tym bardziej, że startuje się w nocy), a tym samym narazić się na wpadnięcie w szczeliny czy zsunięcie po stromym, zlodzonym zboczu. Do tego dochodzi ryzyko popełnienia błędów w związku z chorobą wysokościową (w skrajnej postaci może ona doprowadzić do śmierci) czy choćby zmęczeniem. Problemem jest też zmienna pogoda, przenikliwe zimno (temperatury minus 20 stopni to nic niezwykłego) i niebezpieczeństwa związane np. ze spadającymi kamieniami (zwłaszcza na Chimborazo).

Agencje wspinaczkowe:
Warto zainwestować w dobrego przewodnika. Moją wspinaczkę organizowała prowadzona przez przesympatyczną Holenderkę firma "Julio Verne" , mająca siedzibę w Riobambie (tel. 00593-(0) - 329 634 36, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript., www.julioverne-travel.com ). Wszystko było doskonale zorganizowane, przewodnik - miły i kompetentny, wypożyczony sprzęt również bez zastrzeżeń (swój miałam tylko plecak plus ubranie). Za wyprawę na każdy z wulkanów zapłacimy 200-300 dolarów (w cenie: przewodnik, noclegi w schronisku, pełne wyżywienie, transport, ubezpieczenie). Cena nie obejmuje opłaty za wstęp na teren parku narodowego (przy każdej z gór - po 10 dol.).

wulkany-spanie.jpg Organizacja wspinaczki: Na każdą z opisywanych gór trzeba przeznaczyć dwa dni. Po południu przyjeżdża się do schroniska (dość czasochłonne są dojazdy), po wczesnej kolacji idzie się spać i około północy (na Chimborazo ok. godziny 23-24, na Cotopaxi ok. 1) rozpoczyna się atak szczytowy. Wspinaczka na szczyt trwa zwykle około 6-7 godzin w przypadku Cotopaxi i ok. 7-9 godzin na Chimborazo. Po powrocie do schroniska jest czas na śniadanie, po czym wraca się do miasta.

Gdzie spać: Na obydwu wulkanach są schroniska, chociaż jeśli ktoś bardzo chce spać w namiocie - jest gdzie go rozbić. Nocleg w schronisku kosztuje 10 dol. Schronisko startowe na Cotopaxi znajduje się na wysokości 4800 m, w przypadku Chimborazo - na 5000 m n.p.m.. Nie spodziewajmy się luksusów - sala sypialna jest wieloosobowa (dobrze jest mieć stopery do uszu), toaleta na zewnątrz, w sąsiednim budyneczku, woda - tylko zimna, nie liczmy też na elektryczność. Jeśli zatrzymamy się w Riobambie - polecam sympatyczny i tani hotelik naprzeciw firmy Julio Verne (w samym centrum) - za pokój jednoos. płaciłam 3 dolary.

wulkany-jemy.jpg Co jeść: W schroniskach, z których startuje się do ataków szczytowych nie ma typowych bufetów. Jeśli obsługuje nas miejscowa agencja, posiłki przygotowują nasi przewodnicy korzystając ze schroniskowych kuchni, przy czym trzeba przyznać że jedzenie jest dobre, dostosowane do wymogów organizmu na dużych wysokościach (dużo płynów, lekkostrawne potrawy, czekolada do plecaka na drogę etc.). Jeśli mamy żywić się sami, chyba najprościej wziąć liofilizaty gotowe do spożycia po zalaniu wrzątkiem.

Internet:

* http://www.peakware.com/peaks.html?pk=56
* http://www.moon.com/planner/ecuador/mustsees/cotopaxinationalpark.html
* http://www.summitpost.org/mountain/rock/150349/chimborazo.html
* http://www.galapagosonline.com/Explore_Ecuador/Andes/central-andes/Cotopaxi.htm




Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!