Image
Image
Image
Image

Od Gór Skalistych do Hollywood

 

trek-ekipa na aucie.jpgTREK AMERICA - DZIENNIK PODRÓŻY
(ZACHODNIE STANY USA)

Jeśli jesteś typem delikatnej "księżniczki" (lub księcia), nie jest to wycieczka dla ciebie. Nie dość, że płacisz, to jeszcze musisz rano wstawać, pełnić dyżury przy gotowaniu lub zmywaniu, spisz w namiocie, który trzeba samodzielnie rozstawić, a na dodatek może okazać się, że w grupie nie będzie nikogo, kto mówi w twoim rodzimym języku... Ale przecież to właśnie odróżnia wyprawy amerykańskiej firmy Trek America od ekskluzywnej wycieczki organizowanej przez typowe biuro podróży.

 

 
Dzień przed trekiem - Denver


usa-denver.jpgDenver - stąd rozpoczyna się nasza trasa. Przylatuję dzień wcześniej, żeby mieć czas na zwiedzenie rozsławionego w filmie "Dynastia" miasta. Wprawdzie Carlingtonów na ulicy nie spotykam, a góry widzę tylko na horyzoncie (na filmie wydawało mi się, że Denver leży u ich stóp), zawiedziona jednak nie jestem, bo jest tu całkiem ładne. Z kopuły stanowego Kapitolu podziwiam panoramę miasta, zaliczam wycieczkę po mennicy produkującej znaczną część amerykańskiego bilonu, śmieję się z tutejszych zabytków (zasługuje na to miano wszystko co ma ok. stu lat). Na deptaku w centrum (tzw. Szesnata Ulica) moją uwagę skupiają stragany fast-food oferujące Polish (Polski) Hotdog. Kupuję i próbuję - okazuje się, że "polski"  znaczy… pikantny.

Jest już wieczór, gdy docieram do hotelu. Nocuje w nim cała grupa, z którą będę podróżować przez najbliższe 10 dni. Nie znamy się jeszcze. Przy recepcji wisi informacja przypominająca: "South-West Trek (to my) - zbiórka  następnego dnia o 7.30".

Dzień pierwszy treku (z Denver do Canyon City)


O 7.30 w hotelowym holu pojawiają się młodzi ludzie z plecakami. Oprócz Cathrine i Blaydona, którzy są parą, nikt się wzajemnie nie zna. -Jestem J.D  (czyt. Dżej-di) - przedstawia się przewodnik, a zarazem kierowca w jednej osobie, po czym robi to każdy po kolei. Najpierw Brytyjczycy: pracująca na co dzień w biurze adwokackim Lisa, drobniutka Gail, wyglądający na najstarszego Colin, wygadana Sandra oraz Blaydon - zawodowy wojskowy. Jest jeszcze Leo - Irlandczyk pracujący w pubie w Dublinie, Cathrine - Australijka, która szybko staje się liderką grupy, oraz przystojniak Milan, Słowak chwilowo układający parkiety na Florydzie.

Pakujemy samochód - J.D. wskakuje na dach vana i pokazuje, gdzie co ma leżeć. -Tu namioty... To jest miejsce na butle gazowe... Teraz plecaki i coolery (turystyczne lodówki) z prowiantem... - dyryguje. Przykrywamy wszystko nieprzemakalną plandeką. Od następnego razu będziemy już pakować sami.

usa-rafting.jpg - Dzisiaj mamy do pokonania 130 mil - zapowiada J.D. Muszę sobie przeliczyć - jedna amerykańska mila to 1,61 km, czyli 210 km... Jak na tutejsze standardy to  niewiele. Mkniemy autostradą w kierunku Colorado Springs, przez szybę patrzymy na wciąż ośnieżone szczyty Gór Skalistych.

Po drodze  J.D. zarządza postój przy supermarkecie. Zrzucamy się po 60 dol. - na 10 dni na jedzenie powinno starczyć.

Ok. 13-tej dojeżdżamy  na miejsce biwaku, w okolice Canyon City. Krótkie przeszkolenie jak rozbijać namioty i do roboty. Zamieszkuję z Gail, która każdą wolną chwilę coś rysuje. Szybki lunch, robiony przy udziale całej grupy i rozpoczyna się główny punkt programu dnia - rafting. Dostajemy pianki, specjalne buty, kaski, kapoki, wiosła - i do tratw. Rzeka Arkansas ma w tym miejscu stopień trudności IV-V, co sugeruje liczne, całkiem spore progi. Zabawa jest niezła - już po 5 minutach jestem doszczętnie mokra.

Po drodze przepływamy pod największym w świecie mostem wiszącym - zawieszony na wysokości ponad 300 metrów jest na tyle duży, że przejeżdża po nim pociąg. Z perspektywy wody wygląda jak cienka nitka...

Dzień drugi (z Canyon City do Durango)


Właściwie cały dzień jedziemy - prawie 600 km, w dużej części przez góry. Na szczęście krajobrazy sprawiają, że trudno narzekać na nudę. Na jednej z przełęczy (wysokość 3250 metrów n.p.m.) przystajemy i ubrani w krótkie spodenki robimy sobie zdjęcia w śnieżnych zaspach.

usa-namioty.jpg W samochodzie coraz gwarniej. Inna sprawa, że trudno mi czasem zrozumieć moich współtowarzyszy. Najgorzej jest z Leo i jego irlandzkim akcentem. Taryfę ulgową daje mi Walijczyk Collin - on przynajmniej stara się mówić wyraźnie i wolno. Na szczęście w razie czego mam Milana. Mnie śmieszy słowacki, jego polski, ale dogadujemy się doskonale. Wzbudza to podziw reszty ekipy - wychodzimy na niesamowitych poliglotów.

Na camping na obrzeżach uroczo położonego Durango trafiamy tuż przed zachodem słońca. Właśnie pomagam robić kolację, kiedy wokół mojego namiotu robi się dziwne poruszenie. To Gail zatrudniła Milana do pozbycia się z naszego "domu" rzekomej myszy. Rzekomej, bo żadnego stworzenia nie znajdujemy.

Wieczór jest wyjątkowo zimny, w końcu jesteśmy w wysokich górach. Ja mam puchowy śpiwór, ale Gail kładzie się spać ubrana w kilka warstw ubrań.

Dzień trzeci (Durango - Mesa Verde National Park - Durango)


usa-mesa verde.jpg Hasłem dnia jest wycieczka do parku narodowego Mesa Verde. Nazwa oznacza z hiszpańskiego - "zielony stół", bo płaski, zarośnięty lasem płaskowyż tak się kojarzy. W pionowych skałach wąwozu Indianie Anasazi ponad 800 lat temu wykuli sobie oryginalne siedziby. Ciekawe to miejsce, choć w pewnym momencie ważniejszy od indiańskich puebli staje się spotkany na szlaku wąż.

Lunchu nie robimy - mamy "gotowce", czyli zakupione wcześniej w fast-foodzie sieci Subway kanapki-olbrzymy. Ameryka bez fast-foodów chyba nie mogłaby już istnieć. Efekty widać w tuszy Amerykanów. Takich monstrów jak tutaj, zupełnie bez kompleksów na punkcie swojego wyglądu (czytaj: bez skrupułów zakładających krótkie spodenki) nie widziałam w żadnym innym kraju.

Wracamy do naszego obozowiska dopiero wieczorem. Na kolację postanawiamy pojechać do miasteczka. Durango o zmroku wygląda dużo ciekawiej niż za dnia. Na ulicach - tłumy, wszystkie sklepy - otwarte. Siadamy w restauracji, zamawiamy różne dania - Leo np. stek z bawoła! Potem przenosimy się do pubu. -Nawet porządnego piwa tu nie mają... - narzeka na amerykańskie produkty Milan. Po kilku piwach chłopcy decydują się na karaoke - śpiewają "Californian Girls", nie zdając sobie sprawy, jak strasznie fałszują. Ok. 1-ej w nocy J.D. zawozi nas na camping.

Dzień czwarty (Durango - Moab - Arches National Park)


Czas jazdy skracamy sobie żartami na temat mowy Amerykanów. Brytyjczycy nie mogą się nadziwić jak toaletę (toilet) można było nazwać "restroom", centrum miasta - "downtown", zaś apteka (" chemist") to tutaj "drugstore".

usa-luk.jpg Na lunch jesteśmy już w Moab. Typowo turystyczne miasteczko z zatłoczonym campingiem. Nikomu się nie chce robić lunchu - idziemy do pobliskiego baru, a potem rozstawiamy namioty i wykorzystując pralki automatyczne (1,5 dolara za wsad), robimy wielkie pranie. Po południu jedziemy do parku narodowego Arches (czyli: Łuki). Niesamowite, co natura potrafi stworzyć - oglądamy słynną Balansującą Skałę, następnie zaliczamy kilka skalnych łuków (a jest ich tu ponad 2 tys.), wreszcie - wspinamy się do góry, by zdążyć na zachód słońca przy najsłynniejszym z nich - Delikatnym. Widok niesamowity - łuk staje się coraz bardziej czerwony, a w jego tle widać ośnieżone szczyty odległych Gór Skalistych.

Gorący dzień i spora dawka chodzenia dają się wszystkim we znaki. Nic nie wychodzi z planów sprawdzenia pubów w Moab - zaraz po kolacji lądujemy w śpiworach.

Dzień piąty (Moab - Mexican Hut - Cowboy Ranch)


Trochę ospali pakujemy vana. Właśnie ktoś podaje plecak Lisy, gdy nagle wysypuje się jego zawartość. Nie był zamknięty, przez co mamy możliwość poznania najintymniejszych części garderoby koleżanki. Biustonosz w kwiatki zdecydowanie ożywia atmosferę.

usa monument valley.jpg Do przejechania mamy zaledwie 100 mil. J.D. robi nam więc niespodziankę, tzn. zatrzymuje się w jakiejś dziwnej okolicy i prowadzi do nieopisanych w przewodnikach, opuszczonych indiańskich jaskiń. Już sama droga jest fajna - przez zarośnięty jar. Są też miejsca gdzie trzeba się trochę powspinać, a już w samych jaskiniach - nawet poczołgać.

Lunch jemy w plenerze. Ktoś kto robił zakupy wpadł na genialny pomysł, by okropny, przypominający watę amerykański chleb zastąpić tortillami, czyli meksykańskimi plackami.

Do Monument Valley wjeżdżamy boczną, piękną widokowo drogą wijącą się serpentynami między skałami. Po drodze - przerwa na zdjęcia. Napis informuje, że w ciągu zaledwie 3 mil (4,8 km) mamy do pokonania różnicę poziomów wynoszącą 1000 stóp (300 metrów). Nieźle.

Kolejny przystanek to skała Mexican Hut - zgodnie z nazwą (dosłowne tłumaczenie: "meksykański kapelusz") przypominająca sombrero. Stąd już tylko kilka mil do obozowiska - śpimy na kowbojskim ranczu, w gościnie u Betty i jej męża o imieniu Rusty. Jak przystało na ranczo, nie ma tu luksusów. Spać możemy w indiańskim tipi, albo w skleconym z żerdzi i oblepionych gliną tradycyjnym hoganie (wybieramy tipi). Toaleta to drewniana sławojka, wody bieżącej nie ma (tzn. jest w rzece). Wszystko proste, naturalne, a jedyną rzeczą która zupełnie nie pasuje do otoczenia jest ... trampolina (jak na kowboi przystało skaczemy na niej bitą godzinę).

Kolacja rozpoczyna się od wykładu Betty, jak  robić indiańskie placki. Ciasto się ciągnie, maże, a gdy się je wreszcie odpowiednio uformuje - trzeba je wrzucić na rozgrzaną,  ustawioną na palenisku ogromną patelnię. Placki są wyśmienite, zwłaszcza z dodatkiem sosów i sałatek.

usa-zakochani.jpg Najedzeni przenosimy się do ogniska. Betty na przemian to opowiada o kowbojskim życiu (np. o tym jak przegania się stado kilkuset krów), to przy wtórze gitary śpiewa piosenki country. Rusty też jej czasem wtóruje, ale najbardziej ożywia się wspominając poderwane przez siebie dziewczyny. Ciekawa to para. Ona zakochała się w nim już jako 5-letnia dziewczynka, mimo że on, wówczas ponad 25-letni młodzieniec, wcale nie zwrócił na nią uwagi. Minęły lata... Czwartą żoną Rustiego została Betty.

W ramach przerywnika robimy konkurs rzucania lassem. W środku wielkiego koła stoi coś, co przy dużej dozie wyobraźni ma się kojarzyć z bykiem. Owe "coś" rogi w każdym razie ma. Najlepiej operuje lassem J.D., który dopiero potem się ujawnia, że w dzieciństwie wychowywał się na ranczu.

Księżyc jest już wysoko, kiedy zaczynamy tańce przy muzyce country. Kroki nie są trudne - nauczycielem jest Joe, chłopak z obsługi rancza. Joe ma rękę na temblaku. -To pewnie na rodeo... - pytam wpatrzona w niego jak w bohatera. Chłopak jest szczery: - Ręka? Przestrzeliłem ją sobie niechcący...

Wracamy do ogniska i siedzimy przy nim do 3-ej w nocy. Leo daje popis swoich wokalno-aktorskich umiejętności, potem każdy z nas śpiewa jakąś piosenkę w swoim języku. Nie wysilam się zbytnio - "Szła dzieweczka" zawsze się podoba.

Dzień szósty (Cowboy Ranch - Monument Valley - Tuba City)


Po pełnej wrażeń nocy (o 5-ej rano niezbyt trzeźwy Leo budzi nas śpiewając irlandzki hymn) wstaję wcześniej niż reszta. Cała nasza ekipa śpi pokotem na podłodze tipi (Jakiej podłodze? Na piachu!). Idę się myć się do rzeki, choć mętna rzeka nie zachęca do płukania zębów.

Zaraz po śniadaniu dostajemy konie i jedziemy w teren. Nie są to bynajmniej znudzone wałachy, na których zwykle wloką się stępa turyści. To prawdziwe kowbojskie rumaki, aż rwące się do galopu. Przez ponad dwie godziny objeżdżamy okoliczne wąwozy i prerię. Prawdziwy Dziki Zachód.

Po powrocie na rancho jeszcze pamiątkowa fotka z gospodarzami i ile sił w silniku pędzimy do głównej części Monument Valley. W rezerwacie Nawahów  jeździmy dżipami między potężnymi skalnymi monumentami. Korzystając z okazji na indiańskich straganach robimy zakupy - kupujemy naszyjniki symbolizujące indiańskąusa-dziki zachod.jpg strzałę oraz tzw. łapacze snów i marzeń -  przypominającą pajęczynę wyplatankę mający jakoby wychwytywać złe sny i złe duchy. Swoją drogą potem okazuje się, że dokładnie takie same pamiątki w sklepach pamiątki są sporo tańsze.

Następny postój to tama na jeziorze Lake Powell (rozczarowanie - nic specjalnego), a potem jeszcze 10 km i jesteśmy na campingu. Daleko mu do luksusów, ale za to - miła atmosfera. Specjalną atrakcję mamy pod prysznicami - elektryzuje nas przeraźliwy krzyk Collina. Jak się okazuje przyczyną jest pająk - biedna, płochliwa, aczkolwiek obrzydliwie włochata tarantulla.

Właśnie kończymy konsumpcję opiekanych na grillu hamburgerów, gdy zjawiają się goście - studenci z sąsiednich namiotów. Rozmawiamy, żartujemy, wreszcie w campingowej świetlicy rozgrywamy mecz w piłkarzyki (nasza polsko-słowacka para z Milanem jest niezwyciężona!), a następnie w bilarda (w tym Amerykanie biją nas na głowę). Już zdrowo po północy idziemy obserwować niebo. Jest tak pięknie rozgwieżdżone, że aż szkoda spać w namiocie. W kilka osób postanawiamy nocować na zewnątrz, na karimatach rozłożonych na trawie.

Dzień siódmy (Tuba City - Grand Canyon)


Czas jazdy (tylko 150 mil) skracamy sobie zabawami w autobusie. Sandra przylepia każdemu na czoło plaster z jakąś znaną postacią i na zasadzie pytań oraz odpowiedzi na "tak" lub "nie" trzeba zgadnąć kim się jest. Jest wesoło - niektórzy odkrywają swoją tożsamość na nowo: -Czy jestem kobietą? - pyta Lisa. -Nie!!! - odpowiada jej zbiorowy ryk. J.D. jest Moniką Levinsky, ja - Myszką Miki...

Po drodze przerwa na zakupy. Strasznie długa, bo wszyscy nałogowo dzwonią do rodzin. W stosunku do Polski różnica czasu wynosi 9 godzin. Tu południe, a u mnie w domu jedzą spóźnioną kolację.

wielki kanion-my.jpg W końcu dojeżdżamy do Grand Canyonu. Pierwszy punkt widokowy i okrzyki zachwytu. -Ale wielki! - ktoś wzdycha. -Eee, myślałem że będzie większy - nie zgadza się inny.

Na campingu gdzie nie spojrzeć -  zbiorowisko charakterystycznych zielonych namiotów. Okazuje się, ze w tym samym miejscu nocuje już 6 grup "Trek America"! Za chwilę stoją i nasze "domki".

Przystajemy na propozycję J.D. aby zobaczyć w pobliskim kinie IMAX film o Grand Canyonie. Specjalny ekran, wrażenie trójwymiarowości - warto poświęcić 7 dolców. Akurat wychodzimy z kina gdy zachodzi słońce. Szybko pakujemy się do vana i pędzimy nad brzeg kanionu by zrobić zdjęcia.

Wieczorem "zaszczyt" gotowania kolacji spada na mnie, Lea oraz Braydona. Zadany temat kulinarny: hot-dogi na grillu i fasolka po bretońsku. Nigdy bym nie wpadła by podać takie zestawienie - pierwsze z dań - słone, drugie - słodkawe. W ogóle amerykańskie jedzenie jest dziwne, choć gotowanie tutaj to łatwizna - wszystko opiera się na półproduktach.

Po kolacji siedzimy przy ognisku. Dołącza do nas jeszcze inna grupa trekowa - jadą od Nowego Jorku, już trzeci tydzień w drodze. Są bardziej wymieszani narodowościowo niż my - skład stanowi Tajwanka, dwóch Duńczyków, trójka Niemców, no i liczni Brytyjczycy.

Dzień ósmy (Grand Canyon)


wk-ogolnie 2.jpgCzęść dnia zajmuje nam piesza wycieczka szlakiem wzdłuż kanionu z zejściem kawałek wzdłuż szlaku prowadzącego do dna, czyli rzeki Colorado (docieramy do pierwszego schroniska). Po lunchu większość grupy decyduje się na wykupienie lotu helikopterem nad Grand Canyonem. Ja pasuję, bo już nawet nie mam tylu pieniędzy. Sto dolarów za pół godziny, ale twierdzili, ze warto!

Zachód słońca znowu spędzamy nad kanionem, tyle że tym razem dla urozmaicenia pałaszując pizzę. Wieczorem przy ognisku gramy w kalambury. Znowu siedzimy niemal do rana...

 

Dzień dziewiąty - Grand Canyon - Las Vegas


trek-pakujemy sie.jpg Po raz ostatni zwijamy nasz biwak - najbliższą noc spędzimy w hotelu, bo w Las Vegas trudno o camping. Po drodze do przybytku hazardu stajemy przy zaporze Hoovera, jednej z największych na świecie. Kolosalna budowla (232 metry wysokości) budzi większy podziw, kiedy uprzytomnimy sobie, że wybudowano ją  w 1935 roku. Ponoć ilość betonu tutaj wlana starczyłaby do zbudowania dwupasmowej szosy prowadzącej od Zachodniego Wybrzeża do Nowego Jorku.

Od tej potężnej przegrody na rzece Colorado do Las Vegas jest zaledwie godzina jazdy. Po raz kolejny zmieniliśmy stan - wyjechaliśmy z Arizony i jesteśmy w Nevadzie.

Kwaterujemy się w hotelu i ruszamy w miasto. Dla większości naszej grupy zwiedzanie kończy się na pobliskim domu towarowym, ja jednak, mimo upału, ambitnie spaceruję po głównej ulicy zwanej Stripem. O tej porze nic się tu jednak nie dzieje. Jeździ wprawdzie roller coaster reklamujący kasyno Sahara, przed Circus Circus próbuje bawić przechodniów clown, ale atmosfera jest jeszcze dość senna. Dopiero gdy zapada zmrok rozświetlony tysiącem neonów, miasto wygląda tak, jak pokazuje się je na reklamowych folderach.

Na kolację idziemy do jednej z licznych w Las Vegas restauracji oferujących szwedzki stół za jedyne 10 dolarów. Po dniach na campingach wszyscy tym razem "odstawili się" w eleganckie ciuchy. Jak się okazało każda z dziewczyn miała gdzieś w plecaku spódnicę, panowie też jacyś tacy inni... Po kolacji składamy się po 10 usa -las vegas.jpgdolarów i fundujemy sobie przejażdżkę dwoma eleganckimi limuzynami. Popijając szampana, przy dźwiękach nastrojowej muzyki, jedziemy główną ulicą obejrzeć laserowy show, po czym  wracamy do głównego skupiska kasyn. Każde z nich próbuje przyciągnąć czymś innym - "Excalibur" przypomina zamek z bajki, "Paris" to wielka, rozświetlona wieża Eiffla, natomiast "Kasyno Weneckie" to istny plac św. Marka z kopią mostu Rialto, słynną kampanilą i miniaturką Pałacu Dożów. Milan obstawia black jacka, Leo próbuje szczęścia na ruletce, ja na tzw. jednorękim bandycie. O dziwo udaje mi się  wygrać - automat informuje mnie, ze stawkę zwielokrotniłam... stukrotnie. Szkoda, że postawiłam zaledwie 5 centów... No ale mam na 3 piwa!

Do Las Vegas przyjeżdża się nie tylko dla hazardu, ale także dla zawarcia szybkiego, nie wymagającego skomplikowanych formalności ślubu. "Usługi ślubne" są tanie i całodobowe - tzw. weedings chapel, czyli kaplice z dyżurującym duchownym, są nawet przy hotelach.  Wraz z Milanem zastanawiamy się czy dla zabawy nie skorzystać z okazji, ale potem wymiękam - mam wątpliwości czy spodobałoby się to Pawłowi (mojemu prawowitemu mężowi).

Dzień dziesiąty (Las Vegas - Los Angeles)


Po pełnej wrażeń, krótkiej nocy, trudno rano się obudzić. Niektórzy zresztą wcale się nie kładli - ja wstaję, kiedy Leo właśnie wraca (zegarek wskazuje 8-mą). Niestety w mikrobusie na dosypianie nie ma szans, bowiem J. D. wyciąga swój zeszyt-kronikę i każe nam się wpisać. Przeglądam co napisali uczestnicy wcześniejszych treków. "Szczerze mówiąc wcześniej nie lubiłam biwakowania, ale zdecydowałam się namówiona przez koleżankę. Teraz wszystkim będę polecać spanie pod namiotem" - usa-hollywood - odcisniete rece.jpgwyznaje 23 letnia Szwedka. "-Bywało że coś mi przydzielono do roboty, a nie rozumiałam co, i robiłam coś odwrotnego..."- przyznała się jakaś Japonka. "-Tu spotkałem Martinę, która mieszka 10 minut od mojego domu w Holandii" - to odkrycie jakiegoś młodego Amsterdamczyka.

Sześć godzin jazdy i jesteśmy w Los Angeles. W tym miejscu kończy się nasze wspólne podróżowanie, ale ponieważ zdecydowaliśmy się wszyscy na ten sam hotel, mamy jeszcze perspektywę wspólnego wieczoru. Następnego dnia część z nas już odlatuje - Milan na Florydę, gdzie pracuje, Sandra odwiedzić rodzinę w Nowym Jorku. Ja, Leo i Colin mamy jeszcze kilka dni - idziemy więc razem zobaczyć Hollywood i Universal Studio. Wszyscy umawiamy się na kontakty korespondencyjne - wymianę maili, przesłanie zdjęć. Tak szybko minęło te 10 dni. A ile wrażeń...

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE:


Idea obozów Trek America

Wprawdzie biwakowe wyjazdy Trek America nie są wcale dużo tańsze od zwykłych wycieczek z noclegami w hotelach, ale ich ogromna przewaga to nastawienie na przygodę, spontaniczna i sympatyczna atmosfera.
Zasada treku jest prosta - grupa złożona z nieznających się wcześniej osób, na ogół z różnych krajów, pokonuje mikrobusem wybraną na podstawie katalogu trasę. Śpi się w namiotach, samemu gotuje, własnoręcznie pakuje i rozpakowuje ulokowane na dachu rzeczy.  Obowiązuje system "dyżurów" - wszyscy podzieleni są na podgrupy - kiedy jedna z nich gotuje, druga  zmywa naczynia, trzecia - sprząta mikrobus, myje szyby. Następnego dnia jest zmiana. Kierowcą oraz koordynatorem wszelkich działań jest odpowiednio przygotowany do tej roli  pilot grupy, tzw. tourguide (na ogół młody, wesoły, pełen werwy chłopak).

Dzień na treku
(tak jest najczęściej, ale zdarzają się odstępstwa od poniższego harmonogramu):
-    Pobudka - ok. 7 mej
-    O 8-8.30 wyjazd - do tego czasu trzeba zwinąć namiot, zjeść śniadanie (każdy obsługuje się sam - na stole są wystawione płatki kukurydziane, mleko, chleb, sery, wędlina itp.). Potem cała grupa pakuje vana i - w drogę
-    Między 13-15 - postój na lunch na jakiejś polance lub parkingu - zależnie od sytuacji; lunch polega na wyłożeniu półproduktów - każdy sam robi sobie kanapki
-    Po drodze - zwiedzanie, postoje, zakupy w celu uzupełnienia prowiantu
-    Po przyjeździe do celu - rozbijanie namiotów, grupa dyżurna robi gorącą kolację
-    Wieczór - rozmowy i żarty przy ognisku albo przy kolacyjnym stole.

usa-biegniemy.jpgKim są uczestnicy Trek America?
W kilkunastoosobowych grupach mogą się znaleźć ludzie wszelkich narodowości, ras i wyznań. Jedyne ograniczenie to wiek - teoretycznie ograniczony do przedziału 18-38 lat, choć sporadycznie może dojść do pewnych odstępstw od tej reguły. Najczęściej na Trek America decydują się Brytyjczycy i Niemcy, sporo jest Irlandczyków i Skandynawów, niemal w każdej grupie jest też ktoś z Japonii, Korei czy Singapuru. Przybysze z Europy Wschodniej wciąż jeszcze są przypadkami jednostkowymi.
Większość uczestników ma już pewne doświadczenie podróżnicze, choć zdarzają się i tacy, dla których jest to pierwszy daleki wyjazd czy pierwsza okazja do spania pod namiotem.
Pary czy grupki znajomych to na treku raczej rzadkość - dominują uczestnicy zgłaszający się pojedynczo, czyli ci, którzy nie mają kompanów do podróży, a nie chcą jeździć samotnie.

Jaką trasę wybrać?
Przede wszystkim zastanów się, ile dni możesz przeznaczyć na podróżowanie po Stanach i jakie miejsca chciałbyś zobaczyć najbardziej. Do wyboru są zarówno długie, wielodniowe trasy "od Atlantyku do Pacyfiku", jak i krótsze - np. 10-dniowe propozycje ukierunkowane na dany region (np. parki narodowe zachodnich stanów, Alaska). Sprawdź na mapie jak wygląda dana trasa - może okazać się, że teoretycznie zobaczysz wiele stanów, ale tak naprawdę tylko z okien busa, bo odcinki, które trzeba będzie pokonać danego dnia sprawią, że większość czasu przesiedzisz w samochodzie. Przy długich podróżach w gronie tych samych ludzi możesz być również zmęczony choćby ciągle tymi samymi twarzami. Większość uczestników zamiast jednej trasy trwającej np. miesiąc woli dwie trasy 2-tygodniowe.

Co zabrać na trek?
O namiot się nie martw - bezpłatnie zapewniają go organizatorzy, podobnie jak i materace (karimaty) do spania. Śpiwór najlepiej mieć swój, choć w ostateczności możesz go odpłatnie pożyczyć (40 dolarów za trasę). Sprzęt do gotowania, talerze, kubki, sztućce - tym także się nie przejmuj. Zabierz natomiast latarkę, budzik, ulubioną płytkę z muzyką.
Spakować się powinieneś w plecak lub torbę podróżną - walizka nie jest wprawdzie zakazana, ale może budzić zdziwienie, poza tym może być problem z jej przechowywaniem w namiocie. Zestaw ubrań - taki jaki lubisz, najlepiej sportowy. Zastanów się jakie warunki pogodowe mogą być na trasie którą wybrałeś - na tej, którą ja opisuję przydawały się zarówno krótkie spodenki, jak i ciepły sweter. Dobrze jest mieć też coś na specjalną okazję - po dniach biwakowania może zdarzyć się okazja, by pójść do eleganckiej restauracji. Buty - przede wszystkim muszą być wygodne. Większość turystów - tzw. plecakowiczów znana jest z upodobań do charakterystycznych sandałów (takich na paski materiału), ale jeśli w planie jest chodzenie po górach, warto zabrać również buty trekingowe.

Ile to kosztuje?
Cena treku zależy głównie od długości jego trwania oraz od atrakcji, jakie nas czekają. Niewątpliwie nie jest to najtańsza forma zwiedzania Stanów. Np. za 10 dniową, opisaną wyżej wyprawę od Denver do Los Angeles zapłacimy ok. 800 dol. Kwota ta obejmuje noclegi na campingach, transport (mikrobus), wstępy do wyszczególnionych w programie parków narodowych i niektóre atrakcje - np. rafting. Musimy jednak liczyć się jeszcze z dodatkowymi kosztami - zrzutką na jedzenie, dodatkowymi propozycjami, napiwkami, no i prywatnymi zakupami. W przypadku mojego treku dodatkowe wydatki kształtowały się następująco:
-    obowiązkowa zbiórka na jedzenie - 60 dol.
-    noc na kowbojskim ranczu i wycieczka na koniach - 70 dolarów (+15 dolarów napiwku)
-    przejażdżka jeepami w Monument Valley - 30 dol.
-    wjazd do parku narodowego Arches (wcześniej nie było w programie) - 5 dol.
-    zrzutka na wynajęcie limuzyny w Las Vegas (nie obowiązkowe, ale gdy cała grupa pomysł podchwytuje, trudno się nie zgodzić) - 10 dol.
-    napiwki w różnych miejscach - ok. 50 dol. (w tym 20 dol. napiwku na przewodnika; zwyczajowy przelicznik wynosi 2 dol. dziennie od uczestnika)
-    hotel w Las Vegas - 15 dol.
-    noclegi w hotelach w Denver i Los Angeles (przed i po zakończeniu treku) - w sumie 2 x 30 dol., czyli 60 dol.
-    inne wydatki, których nie sposób było uniknąć - napoje, wizyta z całą grupą w pubie, dwa razy kolacje w restauracjach - ok. 100 dol.
Daje to sumę ok. 400 dol. Do tego dochodzi kwota na pamiątki oraz przegrana w kasynach w Las Vegas (no chyba, że w kasynie odrobimy wszystkie wydatki :). No i nie zapominajmy, że musimy jeszcze kupić bilet na przelot do Stanów, ubezpieczenie, a wiza - też kosztuje.
Jednym słowem koszty są całkiem spore, ale może czasem warto zaszaleć.

O czym warto pamiętać:

-    Podróżowanie w grupie, której językiem "urzędowym" jest angielski to doskonała okazja do poćwiczenia swoich umiejętności lingwistycznych, jednak przynajmniej podstawowy poziom znajomości angielskiego trzeba już mieć opanowany;
trek - lepimy placki.jpg -    Trek to doskonała okazja do poznania fajnych, bardzo ciekawych niekiedy  ludzi. Być może wśród kolegów z treku znajdziemy partnera/rkę do dalszego podróżowania po Stanach, już na własna rękę
-    Będąc członkiem grupy musisz się do niej dostosować. Oznacza to że nie zawsze wszystko będzie po twojej myśli, zgodnie z twoimi przyzwyczajeniami. Może nie lubisz rano wstawać, a tu okaże się, że grupa chce oglądać wschód słońca, albo zdarzy się, że do namiotu przydzielą ci osobę, za którą nie przepadasz...
-    Wyjazd w ramach Trek America to nie słodkie wakacyjne lenistwo, ale także i praca. Wprawdzie nie zbyt ciężka, ale zawsze... Tak jak i wszyscy, od czasu do czasu trzeba poudzielać się przy gotowaniu, pozamiatać wnętrze samochodu, wykazać się swoimi muskułami przy załadowaniu samochodu...

Trek America w Internecie:
http://www.trekamerica.com
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!