Image
Image
Image
Image

Banan na szczęście

Banan na szczęście

BURUNDI
Afrykańskie Burundi to chyba jedyne państwo, w którym nie istnieją biura podróży, nie można kupić pocztówek i praktycznie nie ma sklepów z pamiątkami. Powód? Po prostu nie ma turystów!

Pani na lotnisku dwa razy pyta, dokąd lecimy. –Bużu..co? – Bużumbura – odpowiadam. Pani chyba nie jest pewna, czy mówię poważnie, więc powtarzam: -Bużumbura, stolca Burundi. Potem wśród personelu zaczyna się debata, czy w ogóle możemy lecieć, bo nie mamy w paszportach wiz. –Dostaniemy je na lotnisku – informuję. Po kwadransie dyskusji otrzymujemy wreszcie karty pokładowe.

Taniec we fladze

Chaotycznie zabudowaną niskimi domami, przeludnioną Bużumburę trudno nazwać urokliwym miastem, chociaż wciśnięta między wzgórza a jezioro Tanganika, położenie ma ciekawe. Jezioro miejscowi nazywają „morzem”, bo nie dość, że drugiego brzegu nie widać i są tu całkiem ładne, piaszczyste plaże, to przy silnym wietrze nierzadko tworzy się spora fala, sprawiająca problemy nawet i dużym statkom.

burundi-siostry.jpgZ pobytu w stolicy najbardziej zapada mi w pamięć jednak nie jezioro, ani też nie pomnik-mauzoleum księcia Louisa Rwagasore, burundyjskiego premiera zastrzelonego w 1961 roku przez zwolennika probelgijskiej partii politycznej (do 1962 roku Burundi było kolonią belgijską), lecz wizyta u polskich zakonnic, prowadzących w jednej z uboższych dzielnic Bużumbury ośrodek zdrowia. W kilku parterowych budynkach mieści się gabinet lekarski, skromne laboratorium, izba porodowa i kilka szpitalnych pokoików. Kiedy przyjeżdżamy napotykamy tłum dzieci i ich matek. Powód? Trwa akcja szczepień przeciwko polio. – W ciągu zaledwie jednego dnia zaszczepiliśmy 1500 dzieci – mówi oprowadzająca nas siostra. Polio, które w Europie zostało już praktycznie wyeliminowane, w Afryce nadal powoduje porażenia mięśni, czy nawet śmierć. Ale innych chorób też tu nie brakuje. Najbardziej tragiczne żniwo zbiera AIDS, na drugim miejscu jest gruźlica, na trzecim malaria. –My też kilkakrotnie miałyśmy malarię – mówią siostry i zmieniając temat zapraszają nas do domu, w którym mieszkają. –Róże są z naszego ogrodu – chwalą się. –Hodujemy też ogórki, ale żeby nie wiem co, nie da się ich ukisić – mówią z żalem. Na pocieszenie zostawiamy im polskie kabanosy. Kiedy odjeżdżamy miejscowe dzieciaki, podopieczni sióstr, śpiewają dla nas piosenkę… po polsku (notabene piosenka jest o małych murzynkach!).

burundi- bebny.jpgWieczorem, w Bużumburze, oglądamy jeszcze tańce z bębnami, jako że to rodzaj folkloru z którego Burundi słynie. W dawnych czasach bęben był przedmiotem świętym, zarezerwowanym dla szamanów i uprawnionych osób grających tylko przy specjalnych okazjach. Teraz bębnić może każdy, chociaż wciąż jest to forma sztuki, w której nie tak łatwo jest osiągnąć mistrzostwo.

Tymczasem skrzyknięta ad hoc grupa miejscowych chłopców, ściąga brudne koszulki, owija się w czyste flagi państwowe i na kawałku ugoru urządza półgodzinny występ. Właściwie to nie wiadomo, kto dla kogo jest atrakcją. Rosnący z minuty na minutę tłumek miejscowej ludności przygląda się nam ciekawie, my przyglądamy się im, a będący w transie tancerze sprawiają wrażenie, jakby i tak tańczyli głównie dla siebie, z potrzeby ducha, a nie dla pieniędzy. Później okazuje się, że to chłopcy z sierocińca – występami zarabiają na swoją naukę.

Rower za karabin

burundi - z koszem.jpgKulminacyjnym momentem występów bębniarzy są tańce z wielkimi bębnami na głowach. Na głowach w Burundi nosi się wszystko. Także teczki w drodze do szkoły, torby z zakupami, wiadra, worki kartofli czy kupiony właśnie telewizor (ten sprzęt akurat nie wszyscy mają, bo nie wszędzie jest prąd). Poboczami dróg suną dosłowne „pielgrzymki” ludzi, w dużej mierze bosych, z obciążoną czymś głową.

Nie mniej zaskakujące na dziurawych burundyjskich szosach są również liczne rowery. Tym, których nie stać na samochód (czyli większości społeczeństwa), jednoślad służy jako narzędzie pracy. Na rowerach przewozi się ogromne kiście bananów, baniaki z wodą (w wioskach raczej nikt nie ma w domu bieżącej wody), rowery jeżdżą też w charakterze taksówek (pasażer siedzi na bagażniku). – A dlaczego nie jeżdżą na rowerach kobiety? – pytam Davida, naszego przewodnika. Odpowiedź jest prosta: w mniemaniu miejscowych dziewczynka jeżdżąca na rowerze może stracić dziewictwo, a bez tego miałaby problemy z zamążpójściem. Mężatki z kolei nie uczą się jeździć, uważając, że już za późno, aby posiąść takie umiejętności.

Rower to także narzędzie, którym władze postanowiły posłużyć się przy stabilizowaniu wewnętrznej sytuacji kraju. Od momentu uzyskania niepodległości (1962) historia Burundi to ciągłe niepokoje – zamachy stany, walki międzyplemienne, ukryci w lasach rebelianci. Wciąż wiele osób posiada nielegalną broń. Do burundi - plakat.jpgjej oddawania zachęca kampania propagandowa, której elementem są m.in. rozstawione przy drogach billboardy z wizerunkiem smutnego dziecka, krzyży, karabinów oraz napisem przypominającym w języku kirundi, że wojna już się skończyła. Tym, którzy nie umieją pohamować wojowniczych zapędów, proponuje się wstąpienie w szeregi rządowej armii. Z kolei tym, którzy wybierają demobilizację, daje się równowartość ok. 80 dolarów na rozkręcenie biznesu, a do tego rower! Co jak co, ale ten ostatni argument podobno działa nieźle.

Czy w Burundi aktualnie jest bezpiecznie? Teoretycznie tak – przynajmniej według oficjalnej wersji. Dlatego też jesteśmy zdziwieni, kiedy 30 km przed Bużumburą, wracając już po zmroku do hotelu, zatrzymuje nas rozciągnięty przez drogę sznur. Oficer reprezentujący rządową armię mówi że nie może nas puścić, bowiem droga jest otwarta do 19-tej, a jest 19.05. Pytamy o przyczynę. Rebelianci! -Nie mogę narazić was na niebezpieczeństwo! – wyjaśnia oficer. Problem w tym, że innej drogi nie ma. Po pół godzinie pertraktacji i 20 dolarach dyskretnie włożonych w rękę oficera, sznuro-szlaban zostaje opuszczony. –Teraz jest bezpiecznie? – upewniam się. –Tak, nic wam nie grozi – słyszę na pożegnanie.

 

Albinos – na zdrowie!

burundi- herbata.jpgBiedę widać w Burundi na każdym kroku. Miejscowy przemysł jest dopiero w powijakach (w miarę dobrze wiedzie się browarom), ale wyraźnie jest to kraj rolniczy. Uprawia się tu głównie maniok, sorgo, pszenicę, kawę, herbatę, no i oczywiście banany. –Wy, muzungu (tak mówi się w tej części Afryki o białych) nie rozróżniacie bananów – dziwią się miejscowi. –W naszym języku, o bananach mówi się ogólnie ibitoti, rozgraniczając jednak że te żółte, do zjedzenia na surowo to imurecze, zaś zielone (zupełnie inny gatunek) przeznaczone do gotowania, smażenia czy do wyrobu tradycyjnego wina bananowego to dla odmiany igiotczi.

Biali to wciąż w Burundi rzadkość. Ci, których sporadycznie się spotyka, to albo misjonarze, albo wolontariusze różnych programów pomocowych, albo biznesmeni przyjeżdżający w sprawach służbowych. To że nie widać turystów wynika poniekąd z tego, że szczerze mówiąc nie ma w tym kraju miejsc, które można byłoby polecić jako konkretne atrakcje. To co akurat nas przyciąga do Burundi to jednak właśnie brak turystycznej komercji, możliwość zobaczenia autentycznej Afryki. Pętlę wokół kraju można zrobić w jeden, góra dwa dni, zatrzymując się po drodze na wiejskich bazarkach, stacjach benzynowych w których dystrybutor działa na korbę (!), czy w ładnych widokowo miejscach, choćby po to, by popatrzeć na rozległe, zachwycające zielenią plantacje herbaty (przy okazji szosą wjedziemy na wysokość prawie 2000 m burundi - zrodlo nilu.jpgn.p.m.). Ciekawostką są najbardziej na południe wysunięte źródła Nilu. Na szczycie jednego z miejscowych wzgórz stoi miniaturowa piramida - symbol Egiptu, jako kraju, do którego wypływająca stąd najdłuższa rzeka świata (ew. według innych źródeł – druga w rankingu, po Amazonce) ostatecznie dopływa. Ogólnie jednak jesteśmy rozczarowani, bo zamiast romantycznego źródełka, widzimy wodę cieknącą przez wystającą ze skały pordzewiałą rurę służącą miejscowym jako ujęcie wody. Napełniający żółte baniaki chłopcy w podartych t-shirtach zapewne nie zastanawiają się, że to początek jednej z najsłynniejszych rzek świata – nie chodzą do szkoły, więc nie mają pojęcia o geografii. Dajemy im puste butelki po mineralce – cieszą się, bo w tym kraju to dość praktyczny prezent. Butelki zawsze się przydadzą, a zresztą można je sprzedać za 20 butelek zarabiając dolara.
 
W drodze do Gitegi, drugiego co do wielkości miasta Burundi otoczonego wzgórzami porośniętymi drzewkami kawowymi, zatrzymujemy się przy malowniczych wodospadach Kagera. Są trzy, całkiem spore (największy prawie 80-metrowej wysokości), otoczone gęstą dżunglą. Kilka kilometrów dalej jest już granica z Tanzanią.

burundi-banany.jpgPo powrocie do autobusu podpytuję naszego przewodnika o lokalne zwyczaje. Przesądy? Oczywiście że są. Na przykład przebiegający drogę kot. Wcale nie musi być czarny – każdy przynosi pecha. Złym znakiem jest też sytuacja, gdy przechodzimy koło bananowca i tuż przed nami urwie się kiść bananów. Nieszczęście da się jednak zneutralizować – wystarczy zjeść banana!

Niechętnie natomiast przewodnik odpowiada na pytania o albinosów. No cóż, trochę wstyd w XXI wieku przyznawać się do rytualnych praktyk, w ramach których zabija się ludzi (albinosów właśnie), wierząc że części ich ciała (zwłaszcza kończyny i genitalia) mają właściwości uzdrawiające. – Oczywiście dotyczy to tylko części społeczeństwa. Lepiej wyedukowani w to nie wierzą – podkreśla nasz opiekun. – Zresztą i w zachodniej Tanzanii ciało albinosów jest w cenie – dodaje, jakby usprawiedliwiając swoich rodaków.

Tymczasem dojeżdżamy do Gitegi, gdzie naszym celem jest niewielkie, ale całkiem ciekawe Muzeum Narodowe. Można tu zobaczyć wykonaną z bambusa lektykę królewską, poznać zasady ikibuguzo – gry, w której do 32 dołków wrzuca się kamyki lub ziarna kawy, poza tym są też zdjęcia różnych władców, w tym króla Mwambusta Bangiricene’a, który w 1915 roku, po 50 latach rządów, został zdetronizowany i zmuszony do ucieczki (osiedlił się w Szwajcarii).

Trzy gwiazdy – trzy plemiona

burundi- flaga.jpgW drodze powrotnej do stolicy pytam przewodnika o stosunki między stanowiącymi większość społeczeństwa Hutu (83proc.) i bogatszymi od nich, ale mniej liczebnymi Tutsi (15 proc.). W Burundi nie było wprawdzie tak krwawych masakr, jak w sąsiedniej Rwandzie, gdzie Hutu w zaledwie trzy miesiące wymordowali około miliona Tutsi, ale i tak liczbę ofiar szacuje się w sumie na 300 tysięcy osób. Okazuje się, że kto jest kim, nadal dla wielu osób ma znaczenie, choć obydwie grupy mówią tym samym językiem i mają takie same zwyczaje. Stosowany dawniej podział zakładał, że do Tutsi należał każdy, kto miał więcej niż 10 krów, podczas gdy Hutu zajmowali się głównie uprawą roli. Teraz trudno się kierować tymi kryteriami, częściej decyduje po prostu wygląd (Hutu są niżsi, bardziej krępi, mają duże spłaszczone nosy). – Ja tam za Tutsi nie przepadam, ale dziewczyny mają ładne i zwykle lepiej od naszych wykształcone – przyznaje należący do Hutu kierowca, wskazując na stojącą przy drodze smukłą czarnoskórą piękność.

Można spotkać w Burudni również Twa – to pigmeje, którzy stanowią wprawdzie tylko 1 proc. z liczącej 8,6 mln populacji państwa, ale ich również uwzględniono na fladze kraju, której centralne miejsce zajmują trzy gwiazdy odzwierciedlające trzy główne plemiona tworzące burundyjską społeczność (czyli właśnie Hutu, Tutsi i Twa).

– Czy jest szansa, że przez najbliższe 10 lat w Burundi będzie pokój, dawni rebelianci oddadzą broń, a Hutu nie będą walczyć z Tutsi? – pytam przewodnika. Chłopak długo myśli, po czym odpowiada: – Jeśli Europa czy Ameryka nie będą się mieszać w nasze sprawy, to myślę że tak!

Informacje praktyczne (dane ze I. 2010):

Przelot: Dobre, choć drogie połączenia zapewniają linie KLM oraz Brussels Airlines. Dużym plusem przelotów tymi liniami jest fakt, że w klasie ekonomicznej pasażerowie mają zwiększone limity bagażu - można zabrać dwie torby do 23 kg każda.

Wiza: Otrzymuje się ją od ręki na lotnisku w Bużumburze po zapłaceniu 20 dolarów.

Czas: W stosunku do Polski +1 godzina.

Waluta: Frank burundyjski (BIF); 1 USD = 1,230 BIF, 1 PLN = 388 BIF.

Zdrowie:
Trzeba mieć szczepienie przeciwko żółtej febrze (choć nikt nie sprawdza książeczki szczepień) i stosować profilaktykę antymalaryczną. Wodę należy pić wyłącznie butelkowaną.

Ambasady:
Nie ma w Burundi polskiej ambasady – kraj ten jest pod opieką placówki RP w Nairobi (Kenia).

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!