Image
Image
Image
Image

Islamsko-rzymski mix

Islamsko-rzymski mix

KONSTANTYNA I OKOLICE (PÓŁNOCNY-WSCHÓD ALGIERII)

Trudno przyjechać do Algierii i nie zahaczyć o Algier. Zazwyczaj traktuje się go jednak jako przystanek w drodze na Saharę, bo właśnie pustynia stanowi główny magnes dla turystów. Nie znaczy to jednak, że na północy nie ma nic do oglądania.

Lubię Algier. "Białe miasto" jak się o nim mówi, malowniczo wpasowało we wzgórza schodzące w kierunku morza. Z bielą świeżo odnowionych kamienic kontrastują niebieskie wykończenia okien i balkonów.

Lubię przysiąść na placu przy gmachu Poczty Głównej i przyglądać się ludziom. Lubię popatrzeć na górujący nad miastem Pomnik Rewolucji (przy każdej okazji przypominam Algierczykom, że jego twórcą jest Polak, Paweł Smoleński). Ale najbardziej lubię włóczęge po kazbie - wąskich i mrocznych uliczkach algierskiej starówki. Nie jest to bynajmniej reprezentacyjna dzielnica - ulicom daleko do sterylności, no i profilaktycznie lepiej nie pojawiać się tu po zmroku, ale bez wizyty w kazbie nie sposób powiedzieć, że się zna Algier. Mieszkańcy to na ogół biedni ludzie, ale to właśnie wśród nich mam najwięcej znajomych.

Konstantyna - miasto mostów


Moja konstantyna-ulica.jpgsympatia do Algieru nie zmnienia faktu, że miasto to również mnie męczy. No i wcale nie oddaje atmosfery reszty kraju. Nic dziwnego, że postanawiam wyskoczyć gdzieś dalej. Decyzja zapada błyskawicznie - kupuję bilet na samolot (w tym kraju to w miarę tani środek lokomocji) i lecę do odległej od stolicy o 430 km Konstantyny.

Moja osoba na pokładzie wzbudza zaskoczenie - jestem jedyną kobietą, w dodatku cudzoziemką, ogólne zdziwienie wzbudza też fakt, że podróżuję w pojedynkę. Zostaję zaproszona do kabiny pilotów, którzy z zapałem objaśniają mi co widać pod nami. W Algierii na każdym kroku wszyscy chcą mi za wszelką cenę pomagać, starają się, by gość z za granicy miał jak najwięcej miłych wspomnień. Dochodzi wręcz do tego, że... trudno mi wydawać pieniądze. Restaurator nie chce zapłaty za obiad, konduktor w autobusie macha ręką na pieniądze na bilet, sklepikarz - daje mi w prezencie sok, taksówkarze - nie dość że nie oszukują, to jeszcze podwożą gdzieś "poza kursem". Wbrew temu co się powszechnie myśli o zwyczajach arabskich, nie spotykam się tu wcale z nachalnością i natręctwem, choć swoją drogą ja też staram się respektować lokalne obyczaje.

konstantyna-wawoz.jpg Konstantyna od razu mnie urzeka. To jedno z najpiękniej położonych miast, jakie znam - na skałach przeciętych ogromnym kanionem, którego dnem płynie rzeka Rhumel. Wznoszące się na wysokość 75 do 100 metrów brzegi wąwozu spinają liczne mosty. Najbardziej imponującym jest most Sidi M`Cid, którego wisząca konstrukcja ma już 90 lat. Wyglądam przez barierkę - rzeka wyglądającą jak niepozorna wstążka, jest 175 metrów niżej. Prowadzi wzdłuż niej trasa spacerowa - w otoczeniu zieleni i szumu rzeki ławo zapomnieć, że jest się w centrum 800-tysięcznego miasta.

Licząca ponad 5 tys. lat historia Konstantyny była dość burzliwa. W annałach kronik zapisano najazdy Libijczyków, Fenicjan, Rzymian, Wandali, Bizancjum, Arabów, Otomanów, wreszcie - okupujących te tereny aż do 1962 roku Francuzów. Początkowo miasto nazywano Cirtą - tak w III  wieku p.n.e. zdecydowali Fenicjanie. Konstantyna to już miano nadane przez Rzymian, w 313 roku, jak się można domyślać - na cześć słynnego rzymskiego cesarza (dumny posąg imperatora Konstantyna stoi teraz w centrum). Pamiątek po Rzymianach zachowało się w mieście sporo - m.in. akwedukt, most Antonina (obecnie przechrzczony na most Bab El Kantara), resztki świątyń, basen Cezara. Wiele śladów pozostawiła też dominacja otomańska - należą do nich nich liczne meczety, hamamy (łaźnie), historyczne domy na starówce, wreszcie - powstały w XIX wieku pałac beja, wykładany sprowadzonymi z Włoch marmurami.

konstantyna-meczet.jpgA wracając do meczetów - chlubą miasta jest potężny meczet Emira Abdelkadera - jeden z największych na świecie. Z podziwem patrzę na misternie rzeźbione w kamieniu portale, zadzieram głowę by zerknąć na  dwa wielkie minarety, z których każdy ma po 107 m wysokości. Jednak ogrom budowli najlepiej jest docenić w jej wnętrzu. Wprawdzie jako "niewiernej" nie łatwo mi się tam dostać, ale mój obrotny, poznany godzinę wcześniej kompan Rahid przekonuje stróży porządku, że powinni mnie wpuścić. Udaje się - dostaję specjalną szatę, chustę na głowę i chwilę potem  przeglądam Koran siedząc w holu modlitewnym pod wznoszącą się na wysokość 64 metrów kopułą.

Z tarasu przy meczecie podziwiam panoramę miasta. Nad czerwonymi dachami często niemal rozpadających się budynków biednych dzielnic widnieje las anten satelitarnych. Zupełnie inaczej, już bardziej reprezentacyjnie, Konstantyna wygląda ze wzgórza, na którym ustawiono wielki łuk triumfalny upamiętniający tych, którzy zginęli w czasie wojen oraz w walce o niepodległość.

Atrakcją samą w sobie jest też suk, czyli bazar. Trudno się przecisnąć między straganami oferującymi wszystko czego tylko dusza zapragnie. Wiszą ślubne suknie, kuszą tradycyjne ciastka o otomańskim rodowodzie, ktoś targuje się kupując naczynia z mosiądzu, ja tymczasem zachwycam się gamą kolorów różnorakich przypraw. Zmęczeni przysiadamy z Rahidem na murku i wpatrujemy się w zachodzące między wzgórzami słońce. Zewsząd dobiegają śpiewy muezinów - pora modlitwy.

Przy grobie Septymiusza Sewera


Największym problemem w podróżowaniu po Algierii jest brak  przewodników na temat tego kraju. No i nie znając francuskiego, nie mówiąc już o algierskim-arabskim (spore różnice w stosunku do arabskiego klasycznego), trudno się tu dogadać. Zawsze jednak znajdą się uczynni ludzie, którzy pomogą i na pewno nie pozwolą się nam zgubić.

algieria - ruiny timgad.jpg Z Konstantiny jadę do Djemili - najpierw autobus, potem mikrobus, a po drodze - dziesiątki pytań ciekawskich, ale bardzo miłych współpasażerów: skąd jestem, jak mam na imię, ile mam lat, czy mam męża... Sama Djemila to mała wioska, która pewnie byłaby nikomu nie znana, gdyby nie rozległy kompleks ruin rzymskiego miasta założonego w I wieku n.e. pod nazwą Cuicul.

Wiele starożytnych ruin naoglądałam się w różnych krajach, ale te w Djemilii naprawdę zaparły mi dech. Rozrzucone pośród malowniczych, zielonych wzgórz świetnie zachowane pozostałości sprzed ok. 2 tys. lat, nie zadeptane przez turystów (oprócz grupki algierskich studentów nie spotkałam nikogo) sprawiają, że nawet przy największym upale miło spędzić w tym miejscu kilka godzin.

Zaczynam od zwiedzenia muzeum z imponującymi mozaikami, potem spacer główną ulicą otoczoną kolumnami, łaźnie, forum, potężne mauzoleum cesarza Septymiusza Sewera, świątynia Wenus i inne obiekty. Towarzyszy mi Said Bocchiha - na ogół nie korzystam z usług samozwańczych przewodników, ale ten ujmuje mnie taktem i wiedzą. Co ciekawe - na koniec wcale nie domaga się pieniędzy i... tym chętniej daję mu bakszysz.

Przed ruinami oczywiście sklepik. Brodaty dziadek z przejęciem opowiada mi historię starożytnego miasta, nie zniechęcając się wcale faktem, że go nie rozumiem. Za trud opowieści kupuję od niego "autentyczną" lampkę oliwną.


Stresująca noc


algieria- ja w meczecie.jpg Z Djemili jadę do Setifu. Po drodze upewniam się jeszcze co do kwestii bezpieczeństwa. Dwa dni wcześniej nagłówki gazet donosiły: "Bomba w Setifie. Pięć osób zabitych". Młody chłopak tłumaczy mi: - Wy, w Europie dorabiacie do tego teorię. Nie ma to nic wspólnego z naszą minioną wojną domową, po prostu porachunki między mafijnymi biznesmenami, w jakiejś fabryczce na obrzeżach miasta. Przecież w Europie też się to zdarza... Ma rację. No cóż, wszędzie można znaleźć się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu.

Setif to wielkie miasto, słynne z wyższych uczelni. Pytając o drogę zaczepiam dwie młode dziewczyny, no i już do końca zostaję pod opieką Razihy i  Nassimy. Idziemy razem do fontanny Ainel Fouara - pełno przy niej ludzi nalewających wodę do butelek. -To bardzo dobra i zdrowa woda. Ponoć pomaga zajść w ciążę... - informują moje koleżanki. Spacerujemy po parku, robimy zdjęcia wśród antycznych rzeźb, fundujemy sobie zlbiję - tutejszy specjał z miodu  i wreszcie - trafiamy do domu Razihy. Jej mama przyrządza kus-kus, my tymczasem dyskutujemy o życiu. Obie dziewczyny mają bardzo nowoczesne podejście do życia. -Widzisz? Choć Setif to bardzo tradycyjne miasto i sporo tu muzułmańskich fundamentalistów, my nie zakrywamy głów chustami, ani nie nosimy długich płaszczy - chwalą się. I dodają: - Tylko pamiętaj, że my jesteśmy Karelkami!  Karelczycy wyraźnie odróżniają się od reszty obywateli kraju. Mają swój własny język, tradycje, no i ich wygląd jest nieco inny - często można spotkać wśród nich np. blondynów o zielonych oczach.

Dziewczyny marzą o wyjeździe do Europy. Póki co przekracza to ich możliwości finansowe. -My nawet kina nie mamy. Kiedyś było - jedno wprawdzie, tylko dla mężczyzn, a teraz nie ma żadnego - wzdychają.

algieria-w rodzinie.jpg Z domu Razihy jedziemy jeszcze do domu Nassimy - zebrała się tam już cała jej rodzina, która chce mnie poznać. Dostaję na pamiątkę kolczyki karelskie i obrazek z widokiem Mekki. Miło, ale tymczasem muszę już gnać na dworzec autobusowy - rano mam samolot powrotny do Europy. Tyle, że autobus... nie przyjeżdża. Początkowo nawet się nie denerwuję - mam do przejechania 350 km, nie ma autobusu o 20, będzie za godzinę. Ale za godzinę też nie ma. Co gorsze, nikt już nie wie czy w ogóle będzie, a coś takiego jak informacja autobusowa nie istnieje. Pociąg odpada, bo za wolny i na pewno na samolot nie zdążę (wylot o 7 rano!). Robi się coraz bardziej nerwowo...

Rodziny dziewczyn kombinują jak mi pomóc. Kończy się na tym, że ojciec Razihy o drugiej w nocy znajduje zbiorową taksówkę jadącą do Algieru (za taki dystans cena zaledwie 4 dol. od osoby!). Kierowca słucha przez radio płomiennych przemówień jakiegoś ideologa islamskiego, gnając przy tym po górskich drogach z szaloną prędkością. Nie wiem, którego tu boga prosić o bezpieczną podróż - katolickiego czy Allaha? W każdym razie profilaktycznie wolę nie patrzeć na prędkościomierz.

Po trzech godzinach stresu (z przerwą na kawę) jestem przed wejściem na lotnisko. Nie kryję zaskoczenia, bo umawiałam się na dojazd do miasta - lotnisko było zupełnie nie po drodze reszcie współpasażerów. Nikt się jednak nie sprzeciwia inicjatywie kierowcy. - Przyjedź jeszcze do Algierii! - zachęcają moi współtowarzysze. -Inszaallah! (-Niech bóg tak sprawi!) - odpowiadam tradycyjnym islamskim zwrotem.

Informacje praktyczne:

Wiza: załatwia się ja w Ambasadzie Algierii w Warszawie, ul.
Przelot: Niestety bezpośrednich połączeń nie ma. Ja leciałam via Paryż (od Paryża liniami Air Algérie).
Język: przydaje się głównie francuski, no i arabski. Na porozumiewanie się po angielsku  specjalnie nie liczmy.
Internet: http://www.algierie-infotourism.dz

Artykuł pisany w 2003 r.

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!